piątek, 15 listopada 2013

"Policja" - nowa powieść Jo Nesbø

Żeby się nie powtarzać i nie męczyć pisaniem dwa razy tego samego, ośmielę się zacytować moją własną opinię, zamieszczoną wcześniej na portalu Lubimy Czytać:
"Poczuł fizyczny ucisk kul, które trafiły go w środek piersi. Odrzut lekko uniósł lufę i trzecia kula uderzyła go w głowę. Upadł. Pod nim była ciemność. Zapadał się w nią. Pochłonęła go, otulając chłodzącą, pozbawioną bólu nicością. Nareszcie, pomyślał.I to była ostatnia myśl Harry'ego Hole. Nareszcie był wolny".
To jeden z ostatnich fragmentów powieści "Upiory", która pozostawiła we mnie jedynie minimalną wątpliwość i zarazem nadzieję, że Harry nie zginął i seria będzie kontynuowana. W wywiadzie z lipca 2012 roku Jo Nesbø mówi bowiem, że jeśli Harry umrze, to już na pewno nie ożyje.
Tymczasem nadszedł październik 2013 roku i ze zdziwieniem odkryłam na wystawie księgarni książkę "Policja", po czym weszłam do środka i upewniwszy się, że dotyczy interesującej mnie postaci, dokonałam spontanicznego zakupu. Z trudem dokończywszy poprzednią lekturę zabrałam się do pochłaniania. Początkowo miałam mieszane odczucia. Harry jakoś zbyt lekko się wywinął, Oleg okazał się nie aż tak zły, jak wydawał się w "Upiorach", a najmroczniejszy z mrocznych klimatów tamtej powieści tutaj uległ zdecydowanemu ociepleniu. Ale po kolei. W zamkniętym skrzydle szpitala w Oslo, pod nadzorem policjantów, leży w śpiączce świadek - tak wysoki, że trzeba było dla niego zamówić specjalne łóżko. I mimo że już w prologu autor sugeruje, że Harry żyje i ma się nieźle, to ja daję się zmylić i wciąż nie jestem pewna, czy owym pacjentem jest Harry czy ktoś inny. Także gdy ten człowiek umiera (jak się okazuje, nie jest to śmierć naturalna) i na pogrzebie pojawia się zaledwie kilku zasmuconych śledczych - o kogo mogłoby więc chodzić? Wszystko jednak wyjaśnia się, gdy brak postępu w śledztwie dotyczącym morderstw popełnianych na policjantach każe Katrine Bratt zwrócić się o pomoc do wykładowcy szkoły policyjnej. Tak, wykładowcą okazuje się być Harry. I tak Harry zostaje zatrudniony jako konsultant w tajnej grupie spotykającej się w Kotłowni i zaczyna robić to, co wychodzi mu najlepiej.
Autor wielokrotnie zwodzi i śledczych, i czytelnika, podsuwając fałszywe tropy i sugerując sprawców, którzy jednak okazują się nie być tymi właściwymi, mimo że wszystko składa się w logiczną całość. Chwilami napięcie było tak duże, że wyprzedzałam akcję, przeglądając kilka następnych stron, aby się dowiedzieć, czy dana osoba przeżyła. Niestety tradycji stało się zadość i Nesbø uśmiercił jedną z głównych bohaterek. Są w powieściach i filmach takie osoby, które "powinny" być uratowane, bo tworzą dużą część fabuły i obsady. Ale być może to, iż autor nie podąża za oczekiwaniem czytelnika w tej kwestii, w dużej mierze decyduje o jakości tych książek. Giną ci kochani, potrzebni, a tylko Harry wciąż żyje. Zakończenie sugeruje wyraźnie, że ma też spore szanse, by pojawić się w kolejnej części. Nie wiem, jak długo autor zamierza jeszcze kontynuować tę serię - z pozycji czytelniczki oczywiście chciałabym, aby jak najdłużej, ale zdaję sobie sprawę, że każdy motyw i bohater powieściowy z czasem się w pewnym sensie zużywa, bo ile jeszcze nieszczęść może znieść, ile morderstw wyjaśnić, ile razy prawie umrzeć i prawie zmartwychwstać?

środa, 9 października 2013

"Trzy sekundy" - Anders Roslund, Börge Hellström

Jest to moje pierwsze zetknięcie z tymi autorami, ale już wiem, że nie ostatnie, bo następna książka już czeka na swoją kolej. Trzy sekundy wpadły mi w ręce przypadkiem, podczas poszukiwań czegoś odpowiednio smakowitego, a jednocześnie zajmującego czas oczekiwania na kolejną książkę z serii o Eriku Winterze. I tak, po początkowej męce, która chyba w dużej mierze wynikała z tego, że nie mogłam zrozumieć, kim jest Paula i dlaczego jest nią mężczyzna o imieniu Piet (myślałam, że chodzi o jakieś problemy z tożsamością płciową, ale okazało się, że tajni agenci jako pseudonimy noszą żeńskie imiona, agentki - męskie), ale jak już załapałam i się wciągnęłam, to trudno było się oderwać. Żeby nie produkować po raz drugi tego samego, zacytuję mój wpis z portalu Lubimy Czytać dotyczący tej właśnie książki:
Warto zaznaczyć, że autorzy (co już samo w obie jest niezwykłe, bo jest ich dwóch i raczej nie są spokrewnieni) bardzo starannie przygotowali tekst od strony merytorycznej, konsultując go z wieloma specjalistami. Tak więc mimo tego, że książka opowiada zdarzenia fikcyjne, zawiera też spore ziarno prawdy na temat szwedzkiego (i zapewne nie tylko) więziennictwa.
Co do treści - jest to opowieść o "wtyczce", która ma rozpracować i rozbić od środka mafię narkotykową, próbującą za jego pośrednictwem przejąć handel w więzieniu. Piet Hoffmann, znany też pod pseudonimem Paula, zyskuje nową historię i tożsamość groźnego przestępcy, którym w rzeczywistości nie jest. Ma co prawda na sumieniu kilka przewinień, ale nie są one tak ciężkie, jak sugerują jego akta. Oprócz tego ma ukochaną żonę i dwóch małych synków. Żona nie wie o niczym. Pewnego dnia jednak musi skonfrontować się z faktem, że Piet trafia do więzienia, a ona sama także wkrótce zmuszona będzie do ucieczki, o ile współwięźniowie dowiedzą się, że Paula jest wtyczką. Tak się niestety dzieje, co jest "zasługą" osób, dla których pracuje - tych z najwyższych kręgów władzy. I tu zaczyna się prawdziwy dramat. Trudno opisać wszystko, ponieważ książka zawiera wiele wątków, w które trzeba samodzielnie się zagłębić. Myślę, że warto i polecam.
Zdaje się, że tym razem nie wyszło mi wstrzelenie się w odpowiednią kolejność czytania, ale teraz pora na Dziewczynę, która chciała się zemścić. Oczywiście po Edwardsonie.
Na koniec ze smutkiem muszę wspomnieć o fakcie odejścia Joanny Chmielewskiej, którą odkryłam co prawda późno, lecz z radością i której jestem wdzięczna za miłość do kotów, pyzy z soczewicą i Lesia.

sobota, 14 września 2013

Witam po przerwie

Nie, wcale nie porzuciłam pisania ani tym bardziej czytania - to wciąż wręcz sól mojego istnienia. Tylko nie miałam być może weny, być może nastroju, a być może po prostu za dużo zajęć "komputerowych", podczas gdy pogoda zachęcała do przebywania raczej na zewnątrz, niż przy biurku.
Przez ten czas udało mi się pochłonąć całkiem spora dawkę literatury skandynawskiej (a jakże), w tym mojego ulubionego już poniekąd Edwardsona, piszącego o zawirowaniach zawodowo-osobistych Erika Wintera. Kupiłam też i przeczytałam Anię z Wyspy Księcia Edwarda, przy czym pozwolę sobie tu zacytować własną recenzję z portalu Lubimy Czytać:
Przeczytałam tę książkę z sentymentu odwiecznego do Ani, należy się jej też parę słów komentarza. To właściwie nie powieść, lecz zbiór opowiadań, które zawsze zahaczają w jakiś sposób o rodzinę Blythe'ów, Złoty Brzeg czy wioskę Glen St. Mary. Wszystko to przeplatane jest wieczorkami poezji, podczas których Ania czyta rodzinie wiersze swoje i nieżyjącego już Waltera (Walter zginął podczas I wojny światowej).
O ile wcześniejsze opowieści o Ani niosą ze sobą sporą dawkę optymizmu i wiary w ludzi, tak ta pozycja jest nieco inna. Bardziej mroczna, rozwijająca tematy, o których autorka nie odważyła się wcześniej pisać wprost (np. cudzołóstwo, nienawiść, zemsta, niechciane ciąże, nieślubne i niekochane dzieci). Książka jest opatrzona posłowiem, które wyjaśnia po trosze stan ducha Lucy Maud Montgomery podczas jej pisania, a może w ogóle klimat, w jakim żyła, a nie było to najwyraźniej życie szczęśliwe. Pojawia się też przypuszczenie, że koniec jej życia nastąpił wskutek celowego przedawkowania leków. Depresyjne motywy znajdujemy przecież nie tylko w książce kończącej cykl o Ani, ale także w Emilkach czy Błękitnym Zamku. Jeśli bowiem komuś wydaje się, że L. M. Montgomery pisała takie sobie wesołe opowiastki o pruderyjnych dziewczętach, to znaczy, że nieszczególnie się w tę twórczość wgłębił.
Wracając do Ani z Wyspy Księcia Edwarda - autorka nie uśmierca już żadnego z głównych bohaterów, nawet starej Zuzanny Baker, lecz dowiadujemy się, że Ania rzeczywiście została babcią - jej wnukami są m.in. Walter i Gilbert.
Minus za tłumaczenie - jestem przywiązana do starej wersji, więc imiona typu "Josie" Pye czy "Kuba" Blythe wywoływały u mnie konsternację, gdyż nie mogłam się od razu zorientować, o kim mowa.
Na fali powrotu sentymentu do książek tej pisarki wypożyczyłam Jankę z Latarniowego Wzgórza i właśnie jestem w połowie - podoba mi się, zawiera pogodę typową dla L.M. Montgomery, nie stroniąc jednak od ciemnych i bolesnych stron życia. Ja wiem, że być może nie jest to literatura dla dorosłych, ale mimo to chcę ją poznać. Nie wiem, jak to się stało, że dotąd nie wpadła mi w ręce.
Pozdrawiam zabłąkanych czytelników, zwłaszcza że rzadko tu ktokolwiek zagląda.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Claire Calman

Dziś chciałabym napisać o dwóch ostatnio przeze mnie przeczytanych babskich czytadłach, ściśle mówiąc wręcz romansach, ale takich fajnych, przyjemnych w pochłanianiu, głównie ze względu na sympatycznych bohaterów - zwyczajnych ludzi z wadami, ponoszących porażki, popełniających błędy.
Dlaczego akurat taka literatura? Ano dlatego że w ostatnich miesiącach pochłonęłam ogromną liczbę skandynawskich kryminałów i powoli czułam, że robi mi się "coś z głową", co przypieczętował jeszcze Murakami (który oczywiście nie jest Skandynawem) swoją przedziwną i niezbyt dla mnie apetyczną książką Kronika ptaka nakręcacza. Przy okazji zauważyłam, że Haruki Murakami posiada zarówno zagorzałych fanów, jak i czytelników, którzy sięgnąwszy po jedną powieść stwierdzili, że naprawdę nic w niej nadzwyczajnego nie widzą i że nie wiedzą, o co ten cały szum. No cóż, może stąd się bierze sukces? Ja w każdym razie powalona na kolana nie jestem.
Wracając do Claire Calman - na pierwszy rzut poszła książka W moim stylu. Jest to historia młodej kobiety, która za narzeczonego ma niesamowicie porządnego, poukładanego, zapewniającego oparcie pewne jak skała Stephena (koniecznie przez "ph"), jest jednak małe ale, z którego Georgia nie do końca zdaje sobie sprawę, choć zawodowo zajmuje się pomaganiem ludziom w kryzysach, także, a może głównie, partnerskich (małżeńskich?). No ale jak wiadomo, najciemniej jest u szewca pod latarnią czy jak to szło...
Spokojnie, znajdzie się ktoś, kto obudzi Georgię z letargu, jak przystało na dobry romans z happy endem. Tymczasem musi się ona zmierzyć zarówno ze swoją przeszłością (a szczególnie wpływającą niemal na wszystko śmiercią matki), jak i własną osobowością, rozpaczliwie wręcz potrzebującą stabilności i poczucia bezpieczeństwa. Zrobi to oczywiście nie bez oporu.
Bohaterką drugiej powieści, "Kocham" to przeklęte słowo jest Bella, oficjalnie dyrektor kreatywny w agencji rekalowej, a tak naprawdę ciągle niespełniona artystka (dokładniej malarka). Jakiś czas po śmierci partnera Patricka Bella postanawia zmienić swoje życie - kupuje dom, wyprowadza się do innego miasta, zmienia pracę. Niemal cały świat oczekuje od niej znalezienia "tego jedynego", lecz Bella nie potrafi zapomnieć o przeszłości, wspomnienia nie dają jej spokoju. Ale życie toczy się dalej i poznaje mężczyznę, którego nazywa "Sprężynkiem" ze względu na specyficzne, kręcone i odstające na wszystkie strony włosy. Pojawia się szansa na bycie szczęśliwą ponownie, lecz Bella nadal nie potrafi poradzić sobie z pewną tajemnicą, którą skrywa przed bliskimi, rodziną Patricka, a nawet w pewnym sensie samą sobą. Nic się nie zmieni, póki o tym komuś nie powie. Książka potrafi wycisnąć kilka łez co wrażliwszym osobom i zdenerwować te, które nie przepadają za nadmiernie długimi scenami miłosnymi (czyli mnie).
Podsumowując: chcesz się odstresować, potrzebujesz czegoś dobrego, lecz lekkiego na plażę, chcesz odreagować nieudany związek, nie wymiotujesz na myśl o przeczytaniu romansu - czytaj powieści Claire Calman. W innym wypadku polecam inne lektury.
Tak w ogóle przyszła mi na myśl też inna refleksja dotycząca tego typu książek, zastanawiałam się mianowicie, czy nie są one w pewien sposób szkodliwe. No bo czytasz sobie, jak to jedna i druga kobieta znajduje tego jedynego, jak się rozumieją bez słów, jak nie wychodzą niemal z łóżka, jak od pierwszych dni znają się jak jakieś łyse konie, i zaczynasz się zastanawiać, czy przypadkiem twój związek nie jest beznadziejny, no bo on nie odgaduje twoich myśli, śniadania nie tylko nie przyniesie do łóżka, ale w ogóle nie umie go zrobić i nie wie nawet, jak wyglądają margerytki, i czy to kwiaty, czy może ciastka? Po dużej dawce tego typu literatury może się zrobić nieco dziwnie, a jak wiadomo, nadmiar nawet dobrych rzeczy szkodzi, więc trzeba próbować ciągle czegoś nowego. Tak a propos, to zawsze myślałam, że romanse czytają głównie kobiety w średnim wieku lub trochę młodsze, niespełnione w miłości. No i masz ci los, sama czytam. Jeszcze mi zaszkodzi.
Tym optymistycznym akcentem na dziś zakończę ;)

wtorek, 25 czerwca 2013

Izabela Sowa "Świat szeroko zamknięty"


Po raz pierwszy sięgnęłam po książkę Izabeli Sowy, polskiej, chyba dość popularnej autorki, którą co prawda widziałam gdzieś w tv (i zrobiła na mnie sympatyczne wrażenie), lecz jej tekstów nie czytałam. Tym razem jednak było inaczej, gdyż wpadł mi w ręce Świat szeroko zamknięty i... bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Nie chodzi o zgrabną formę, bo tego się spodziewałam, lecz o głębię refleksji, o spostrzeżenia wykraczające poza to, co się często lansuje w kulturze popularnej, choć zwykły człowiek pewnie w gruncie rzeczy wie, że to nie do końca tak wygląda. Ale karmienie się tego typu papką jest wygodne, można w niej zasnąć na wiele lat, jak to uczyniła po części Emilia, bohaterka książki. Po "ucieczce" (a tak naprawdę śmierci) męża Ziutka grzęźnie już do końca w sztywnym planie tygodnia, wypełnionym stałymi, niezmiernie ważnymi zajęciami, które tak naprawdę nikomu nie są potrzebne, ale skutecznie zabijają myśli i emocje... choć nie do końca. Emilia uwielbia oglądać też seriale (w których "zwykli, szarzy ludzie" noszą zwykłe sweterki za 315 zł) i czyta czasopisma za 1,50, w których odnajduje porady, jak się jednak okazuje, nie do zrealizowania w rzeczywistości (tu dość zabawna, ale i smutna historia z okulistą na NFZ).
Ale Emilii nie udaje się do końca zasnąć, mimo że pozostaje w głębi duszy dobrze ułożoną, dość pruderyjną dziewczyną (choć jest już emerytką) z dobrze wykształconymi mięśniami Kegla - na skutek wieloletniego nawyku siadania wyłącznie na brzegu krzesła, z mocno ściągniętymi pośladkami. Pewnego dnia Emilia tłucze dwie pary okularów, co całkowicie dezorganizuje jej grafik i sprawia, że musi poszukać sobie innego zajęcia. Trochę wbrew sobie zaczyna się otwierać na świat, na własne, zapomniane już emocje, nawiązuje coś w rodzaju przyjaźni z bratankiem męża, lekarzem Bolkiem. Tajemnicza kartka znaleziona w biurku męża staje się nitką, która prowadzi do całkiem nieznanego kłębka...
Choć akcja nie powala tempem, to jednak książka zapada w serce, nie karmi tanim optymizmem, ale podnosi na duchu - a to lubię....

czwartek, 13 czerwca 2013

Brr... "Misery"...


Misery w księgarni Selkar
Misery jest drugą przeczytaną przeze mnie książką Stephena Kinga (po Cmętarzu zwieżąt) i podobnie przerażającą. Tak, wiem, to tylko fikcja literacka, jednak wczuwam się mimowolnie zbyt mocno, do tego stopnia, że starałam się nie czytać przed snem, żeby mi się potem nie śniły zakrwawione siekiery, kości i tym podobne "drobiazgi". Kiedyś tam oglądałam już film nakręcony na podstawie tej powieści, lecz nie przypominam sobie, żeby zrobił na mnie większe wrażenie tego typu - był chyba dobrą zabawą...
A o co w ogóle chodzi? Ano o pisarza, Paula Sheldona, który ulega wypadkowi gdzieś w Górach Skalistych i zostaje znaleziony przez swoją zagorzałą wielbicielkę, Annie Wilkes. Pechowo się składa, że owa kobieta, ex pielęgniarka, jest również "obdarzona" specyficznymi zaburzeniami psychicznymi. Zamyka więc Paula w swoim domu i zmusza do "ożywienia" tytułowej Misery - bohaterki serii romansów, "zabitej" przez pisarza nie bez ulgi w ostatniej części. Sytuacja rozwija się, by w pewnym momencie osiągnąć drastyczny punkt kulminacyjny, który przyprawił mnie o dreszcze, co wcale nie było zabawne ;) Oj, nie wiem, czy jeszcze (lub czy prędko) sięgnę po prozę Kinga, bo okazuje się, że dość mocno "drenuje" mnie psychicznie. Ale miłośnikom horrorów i ćwiartowania zwłok polecam, to naprawdę dobra literatura tego gatunku ;)

sobota, 8 czerwca 2013

Henning Mankell "Niespokojny człowiek"

Niespokojny człowiek w księgarni Selkar
Coś ty Atenom zrobił Sokratesie, coś ty Wallanderowi zrobił Mankellu... Skończyłam czytać po pierwszej w nocy, bo bardzo chciałam się dowiedzieć, jak to wszystko się skończy (wszystko, czyli jak zakończy się cykl o Wallanderze) i został mi spory niesmak, a wręcz rozzłościłam się na to, co Mankell zrobił Wallanderowi. OK, wiem, że takie jest też życie, że nie każdy ma szczęście dożyć w zdrowiu setki i spokojnie umrzeć we względnym zdrowiu w otoczeniu bliskich, ale miałam nadzieję, że tak na koniec chociaż w powieści Kurt Wallander jeszcze zazna szczęścia, tym czasem twórca zafundował mu samotność i chorobę Alzheimera... Nieładnie, żeby nie powiedzieć bardzo brzydko. Oczywiście - jest to moje zdanie, nikt nie musi się z nim zgadzać. W każdym razie książka zostawiła we mnie ślad, co nie zdarza się zbyt często. Przypomniała mi boleśnie o tym, że wszyscy kiedyś wkroczymy w mrok, a z czasem coraz więcej osób z naszego otoczenia - naszych krewnych, przyjaciół, znajomych - będzie po prostu umierać. Tak, to nieodłączny element życia. W powieści chciałabym jednak zazwyczaj zaznać czegoś innego, pewnie dlatego rzadko czytam poważniejszą literaturę.
A sama książka opowiada historię o zniknięciu rodziców Hansa, partnera Lindy Wallander. Przy okazji poznajemy wnuczkę Kurta Klarę. Słynny policjant, wykorzystując urlop, próbuje dociec, co stało się z teściami Lindy, trafiając przy okazji na trop międzynarodowej afery szpiegowskiej... Oprócz tego przez całą książkę bez przerwy przewijają się kwestie starzenia się, przemijania, samotności, mnóstwo wspomnień i pożegnań. Na koniec, dla czytelnika, to najważniejsze pożegnanie.
Tak, to już koniec.

środa, 5 czerwca 2013

Henry James "Portret damy"


Audiobook Portret damy
Zanim napiszę o powieści Henry'ego Jamesa, zacytuję kawałek wiersza Leopolda Staffa, który nieodmiennie kojarzy mi się z obecną, czerwcową bądź co bądź pogodą (gdy to piszę, powódź pustoszy sąsiednie Czech i parę innych europejskich krajów):

O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,

Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...
Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną
I światła szarego blask sączy się senny...
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...
Bardzo lubię ten wiersz, mimo że nie należy do radosnych.
Wracając do Portretu damy - książka ta wywołała we mnie mieszane uczucia, podejrzewam, że trzeba się w nią wgryźć co najmniej parokrotnie, żeby wychwycić wszelkie niuanse, lecz nie wiem, czy starczyłoby mi cierpliwości. Dziwnym trafem powieści H. Jamesa przywodzą mi na myśl Jane Austin, z tym że jej książki mają jednak bardziej romansowy, melodramatyczny wydźwięk. Być może wynika to z pewnego podobieństwa warunków społecznych.
Tytułowa dama to Isabel Archer, młoda Amerykanka, która po śmierci rodziców wraz z ciotką przyjeżdża do XIX-wiecznej Anglii, by poznać świat i zdecydować, jak dalej pokierować swym życiem. A jaki najlepszy los może spotkać młodą kobietę? Tak, właśnie zamążpójście, oczywiście z odpowiednim partnerem. Jednak Isabel, młoda osóbka piekielnie inteligentna, oczytana i niezależna, odrzuca oświadczyny dwóch wysoko postawionych i sytuowanych kawalerów, ponieważ chce poznawać świat i nie wie, czy w ogóle kiedykolwiek chce wychodzić za mąż (mimo że nie ma praktycznie żadnych własnych dochodów, co w czasach, gdy możliwości zawodowe kobiet były naprawdę znikome, miało ogromne znaczenie). Realizację planów zdaje się umożliwiać śmierć wuja, który w testamencie, za sprawą namowy ze strony syna Ralpha, zapisuje Isabel spory spadek. Jednak żeby nie było zbyt różowo, kobieta, jakbyśmy to dziś powiedzieli, daje się "wkręcić" i wychodzi za mąż za człowieka, w którego miłość i wyższość nad innymi szczerze wierzy. Rzeczywistość jednak okazuje się okrutna, wystawiając przysięgę małżeńską i charakter Isabel na ciężką próbę...
A dlaczego mam mieszane uczucia? Ano dlatego, że czytanie straszliwie mi się dłużyło, być może odwykłam od tego typu literatury,  gdyż ostatnio koncentrowałam się głównie na bardziej współczesnych powieściach. W książce rozbudowana jest warstwa narracyjna, przy pewnym ubóstwie dialogów, akcja nie toczy się zbyt wartko, choć mamy też przeskoki kilkuletnie. No i te 600 stron z okładem! Ale to akurat mi nie przeszkadza, cytując znowu Roberta Górskiego: "Taka gruba, ale mi się podobała".
Na rozluźnienie za to połknęłam Odwagi Kate Carrie Kabak - o dziwo, w pewnym sensie jest to książka o podobnej, rzekłabym "małżeńskiej" tematyce - o uwikłaniu w nieszczęśliwy związek, o byciu podporządkowywaną i urabianą przez tzw. bliskich. Lekkie, ale także poważne, myślę, że wiele kobiet znalazłoby w postaci Kate siebie, a w postaci jej matki - swoją matkę - zawsze niezadowoloną z córki i chcącą ją ulepszyć, oczywiście dla jej dobra.
Czy to jest właśnie to, co nazywane bywa "literaturą kobiecą"? :)


poniedziałek, 20 maja 2013

Åke Edwardson - "Taniec z aniołem" i "Wołanie z oddali"


Taniec z aniołem w księgarni Selkar
Nadal wciągam się w skandynawską (a szczególnie szwedzką) literaturę kryminalną i odkrywam nowych autorów i nowe światy. Tym razem na tapecie był Åke Edwardson i jego Taniec z aniołem oraz Wołanie z oddali. To dwa pierwsze tomy z serii o komisarzu Eriku Winterze. Zanim sięgnęłam po te książki, tradycyjnie poczytałam opinie innych na portalu Lubimy Czytać i zniechęciłam się, dlatego książka (Taniec z aniołem) leżała u mnie dość długo, zanim z niepewnością i oporem się do niej zabrałam. Ale okazuje się, że nie zawsze należy opierać się na opiniach innych (czy też może w ogóle trzeba traktować je właśnie jako opinie, a nie fakty), ponieważ pozytywnie się rozczarowałam. Choć akcja nie była szczególnie wartka, okazała się wystarczająco ciekawa, żeby mnie wciągnąć. Książki Edwardsona mają specyficzny, mroczny, a nawet oniryczny klimat. Atmosfera wydaje się gęsta, mimo że wydarzenia związane ze zbrodnią dzieją się jakby mimochodem, obok wewnętrznych przeżyć Erika. On sam określany jest jako jednostka snobistyczna, nosząca wyłącznie drogie, markowe ciuchy, paląca cygara, lecz także chowająca się za tym "umundurowaniem" i ukrywająca za nim swą osobistą wrażliwość. Powoli, bez pośpiechu, poznajemy też kulisy jego życia prywatnego - związek z pewną lekarką, historię rodziców, którzy wyjechali z kraju, by zamieszkać w Hiszpanii, relacje z siostrą.
Jeśli chodzi o wątki kryminalne, to pierwsza część opowiada o serii brutalnych morderstw dokonanych na młodych mężczyznach w Göteborgu i Londynie. Na podstawie bardzo trudnych do wychwycenia śladów, poszlak udaje się powoli dojść po nitce do kłębka. Winterowi pomaga w tym londyński policjant, z którym udaje mu się nawiązać nieco bliższą relację na gruncie prywatnym.
Natomiast w Wołaniu z oddali Erik jest zmuszony przerwać urlop, by zająć się sprawą zabójstwa młodej kobiety, o której nie wiadomo nic poza tym, że miała dziecko. Ten fakt nie daje komisarzowi spokoju i mimo że śledztwo wydaje się obumierać z braku jakichkolwiek śladów, robi wszystko, by poznać tożsamość kobiety i odnaleźć jej córkę.
Ta druga część co prawda znudziła mnie nieco bardziej, lecz i tak sięgnę po następne - jakie będą, czas pokaże. Uwagę zwracają rozmaite błędy w tekście, np. okropne pomieszanie dat na jednej tylko stronie, gdzie kwiecień parę razy staje się sierpniem i na odwrót. Czy to pomyłka tłumacza, czy błąd w oryginale - korektorzy powinni to byli wyłapać. Zresztą jeśli chodzi o błędy w książkach to dostrzegam ich coraz więcej i nie wydaje mi się, żeby była to kwestia coraz bardziej wprawnego oka. W czytanej teraz przeze mnie książce Mankella Nim nadejdzie mróz dostrzegam także wiele niedoróbek, w tym zmiany imion - np. Gertruda zamieniła się w Gertrud - co zapewne nie jest błędem, lecz uważam, że określony zapis powinien być kontynuowany w kolejnych częściach serii (wcześniej tłumaczką była Halina Thylwe, teraz jest to Ewa Wojciechowska). Podsumowując: chciałabym, żeby wydawcy bardziej się starali i nie żałowali pieniędzy na tłumaczenie, redakcję i korektę. W przeciwieństwie do bloga, książki drukowanej nie da się tak po prostu edytować.
I to tyle narzekania.

wtorek, 7 maja 2013

Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął


Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął w księgarni Selkar
Odpoczywając od Mankella, rozejrzałam się po portalu Lubimy Czytać i trafiłam na entuzjastyczne recenzje książki Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął autora Jonasa Jonassona, nota bene także Szweda. Mimo że szwedzkie powieści kojarzą mi się głównie z kryminałami (za jakiś czas zapewne mi to przejdzie), a i tę książkę można zakwalifikować w ostateczności do tej kategorii (ze względu na obecność kilku zwłok ludzkich), to tak bym jej nie określiła. Jest to wg mnie powieść przygodowa, przeplatana swobodnie zaaranżowanymi wątkami historycznymi. Spotkamy w niej i Stalina, i Mao, i Einsteina, a także wiele innych znanych postaci.
Tytułowy stulatek, Allan Karlsson, na początku książki jawi się jako zwyczajny staruszek, który dożywa swoich dni w spokojnym domu opieki. Jednak przyjęcie urodzinowe przygotowane przez upiorną siostrę Alice, pełne miejscowych oficjeli, reporterów, z nieodłącznym mdłym tortem to już dla niego za dużo. Dlatego postanawia uciec. Wychodzi przez okno w swoich brązowych obszczykapciach, albowiem zapomina założyć buty i... znika. Znika oczywiście dla innych, bo sam doskonale wie, dokąd się udaje, choć trasa wycieczki nieco wymyka się spod kontroli. Na dworcu poznaje pewnego podejrzanego młodzieńca i zupełnym przypadkiem kradnie mu walizkę. Zawartość walizki oraz dalsze koleje losu niech pozostaną na razie tajemnicą, bo być może ktoś z przechodniów odwiedzających mojego bloga zechce przeczytać całą historię Allana. Będzie lekko i optymistycznie. Wszak co ma być, to będzie i nie ma się czym zamartwiać, prawda? Zwłaszcza gdy ma się sto lat.

wtorek, 23 kwietnia 2013

Światowy Dzień Książki

Dziś Światowy Dzień Książki. Dobra okazja do kupowania, z której skorzystałam już wczoraj, kupując w księgarni Matras Powrót Hakana Nessera - jednego z moich aktualnie ulubionych szwedzkich autorów. Zauważyłam przy okazji, że wiele księgarń - sieciowych, internetowych, a także małych stacjonarnych ma rozmaite obniżki i promocje. I tak np.:
  • Zinamon.pl - obniżki do 40% aż do 6 maja
  • Matras - 25% na wszystko jeszcze tylko dziś
  • Sensus - 20% na wszystko do 28 kwietnia
  • Selkar - codziennie coś nowego w promocji przez tydzień
  • PWN - dziś i jutro wysyłka gratis
  • Gandalf - od 20 do nawet 60% obniżki i o połowę tańsza wysyłka.
Wprawne oko pewnie znajdzie więcej okazji, żeby tylko pieniędzy na kupowanie i czasu na czytanie nie zabrakło :)

niedziela, 7 kwietnia 2013

"Mężczyzna, który się uśmiechał" i "Fałszywy trop"

Mężczyzna, który się uśmiechał w księgarni Selkar

Czyli kolejne powieści Mankella, które wciągnęły mnie tak, że ach...
Pierwsza z nich, Mężczyzna, który się uśmiechał opowiada o poważnym kryzysie psychicznym (spowodowanym zastrzeleniem człowieka) Kurta Wallandera, który miał zakończyć się rezygnacją z pracy policjanta. Wallander ucieka z Ystad przed wyrzutami sumienia, jednak pewnego dnia odnajduje go stary znajomy, prawnik, którego ojciec niedawno zginął w wypadku samochodowym. Mężczyzna nie wierzy w przypadkowość tego zdarzenia i prosi o pomoc. Wallander nie zgadza się, ale jego decyzję już wkrótce odmieni fakt, że jego rozmówca zostaje zastrzelony przez nieznanych sprawców. Policjant, z trudem adaptując się do nagle zmienionego trybu życia, rzuca się w wir pracy. Sprawa okazuje się o wiele bardziej tajemnicza i skomplikowana, niż można to sobie wyobrazić. Książka trzyma w napięciu aż do końca.
Przy okazji poznajemy kawałek historii Kurta i jego rodziny, w tym ojca, który od wielu lat maluje ten sam krajobraz (z głuszcem lub bez), sprzedając go ludziom, których syn w dzieciństwie nazywał Jedwabnymi Rycerzami. I tu wkrada się mała refleksja na temat stosunków społecznych w ogóle (cytat):
Zawsze znajdzie się ktoś wyżej, kto wprost lub pośrednio dyktuje warunki temu, kto jest niżej. Z dzieciństwa pamiętał robotników, jak stali z czapką w ręku, kiedy przechodził ktoś, od kogo zależało ich życie. Myślał o ojcu płaszczącym się przed Jedwabnymi Rycerzami. Uświadomił sobie, że czapka w ręku nadal istnieje, tyle że niewidoczna.
Henning Mankell, Mężczyzna, który się uśmiechał, Warszawa 2008

Natomiast Fałszywy trop opowiada o serii makabrycznych mordów dokonywanych na osobach pozornie ze sobą niezwiązanych. Wallander i jego współpracownicy długo błądzą, usiłując odnaleźć te związki. Prawda kryje się przez cały czas gdzieś tuż pod powierzchnią, ale nikt nie ma odwagi w nią uwierzyć. Niewiele brakuje, a jednymi z ofiar staliby się Wallander i jego córka Linda.
Mankell konstruuje swoje powieści w sposób, który przywodzi mi na myśl mojego ukochanego Jo Nesbø. Tak więc jeśli ktoś zna i lubi tego drugiego, a nie zna pierwszego, szczerze polecam.

środa, 27 marca 2013

Pierwszy raz z Mankellem


Morderca bez twarzy w księgarni Selkar
Moja fascynacja kryminałami skandynawskimi nie maleje, ostatnio po raz pierwszy sięgnęłam po książkę Henninga Mankella. Padło na Mordercę bez twarzy. Powieść zaczyna się od wizyty w małej, cichej, zapomnianej wiosce, w której stary rolnik odkrywa brutalne morderstwo w sąsiednim domu. Do akcji wkracza Kurt Wallander - 42-letni policjant, który, aczkolwiek znakomity w swoim fachu, okazuje się życiowo raczej przegrany. Niedawno opuściła go żona, stracił kontakt z córką, ojciec ma początki sklerozy i jest na niego ciągle zirytowany.
W Ystad, w którym toczy się duża część akcji, panuje sucha, bezśnieżna zima. Ta zima szwedzka przypomina mi naszą - długie miesiące ciemności, trochę mrozu, śnieg pojawiający się często dopiero wtedy, gdy już wygląda się wiosny... Oczywiście na północy jest go więcej, ale Ystad leży nad Bałtykiem, na południu. Być może ta ponura atmosfera w jakiś sposób sprawia, że tak bliskie wydają mi się szwedzkie kryminały.
Wracając do Wallandera - to ktoś w typie pracoholika... praca wydaje się stanowić sedno jego życia. Dbanie o siebie, o dietę, o życie rodzinne jest wciąż odkładane na później. Zarwać kilka nocy, by obserwować domniemanego przestępcę lub świadka? Nie ma problemu. Ale czy nie tego spodziewalibyśmy się po policjancie rodem z dobrego kryminału? No właśnie. Niech odda duszę za rozwiązanie zagadki. Tak też się dzieje i tutaj. Dlatego:
Zastanawiał się, jak to się dzieje, że praktycznie wszyscy policjanci są rozwiedzeni. Że żony policjantów porzucają swoich mężów. Kiedyś, czytając jakiś kryminał, stwierdził z westchnieniem, że wszędzie jest tak samo źle.
 Policjanci są rozwodnikami. Koniec kropka...
Henning Mankell, Morderca bez twarzy, Warszawa 2006

PS Przez cały czas obawiałam się, że mordercy okażą się Polakami - jako że wielu Polaków wyemigrowało w tym czasie do Szwecji, a śledztwo toczyło się wokół wypowiedzianego przez umierającą kobietę słowa "zagraniczny". Na szczęście mieszkająca w pobliżu polska rodzina okazała się być niewinna i w dodatku przebywała tam całkiem legalnie. Uff.


poniedziałek, 4 marca 2013

Donna Leon "Kwestia wiary" i kabaret Hrabi

Kwestia wiary w księgarni Selkar
Całkiem przypadkiem natrafiłam ostatnio na nową, przynajmniej na polskim rynku, książkę Donny Leon Kwestia wiary. Tym razem powieść obraca się wokół dwóch wątków - jeden dotyczy telewizyjnych i innych wróżbitów-oszustów, którzy bazując na znajomości ludzkiej psychiki potrafią zarówno wywnioskować, z czym ma problem dany klient, jak i wyciągnąć od niego niemałe pieniądze; druga sprawa to korupcja w sądzie i wiążące się z tym pośrednio zabójstwo sądowego woźnego.
Ale tak naprawdę wątki kryminalne nie są w książkach Donny Leon najistotniejsze, a im starsza, tym zdaje się bardziej zagłębiać w refleksję na temat włoskiego społeczeństwa, które wydaje mi się niestety pod pewnymi względami bardzo podobne do naszego. Podeprę się cytatem:
Skoro sygnalizację świetlną celowo programowano tak, by światła zmieniały się szybciej, niż nakazywało prawo, a policjanci mogli dzielić się dodatkowymi wpływami z mandatów z ludźmi ustawiającymi chronometry, chyba tylko szaleniec uznałby wręczenie policjantowi łapówki za przestępstwo. Skoro mnóstwo ludzi oskarżonych o przestępstwa zasiadało w parlamencie, kto mógłby wierzyć w rządy prawa?
Donna Leon, Kwestia wiary, Noir sur Blanc, Warszawa 2013
Zanim zaczęłam czytać, obawiałam się trochę, że lektura będzie nudniejsza od poprzednich książek tej autorki, gdyż czytając parę nowszych książek Joanny Chmielewskiej, w tym Porwanie, nabrałam negatywnego zdanie o wpływie wieku na umiejętności pisarskie. Wspomniana książka była bowiem w najwyższym stopniu chaotyczna i po prostu nudna, a poczucie humoru, tak charakterystyczne dla Chmielewskiej, gdzieś zanikło. Na szczęście Donna Leon jest jak wino - im starsza, tym lepsza.

W ostatnich dniach byłam również na genialnym przedstawieniu Kabaretu Hrabi pod tytułem Gdy powiesz: TAK. Spodziewałam się co prawda dobrej zabawy, bo bardzo lubię Joannę Kołaczkowską, szczególnie w roli Dorin Owens w Spadkobiercach, lecz tego, że ze śmiechu dostanę skurczu szczęki już nie. Szczerze polecam, warto przygotować sobie drobniaki, żeby rzucić państwu młodym na szczęście. Fragmenty występu i wywiad z artystami można obejrzeć TUTAJ. A jeśli ktoś nie lubi oglądać i w ogóle nie lubi kabaretów, to można też poczytać bloga p. Joanny - o, właśnie TUTAJ. Albo posłuchać.

czwartek, 21 lutego 2013

Kampania "Język polski jest ą-ę"

Dziś w mediach rozpoczyna się kampania mająca zachęcić Polaków do używania znaków diakrytycznych, które nadają naszemu językowi jego specyficzny charakter. Ponieważ od dawna nie chodzę do szkoły, nie wiem, czy młodzież używa jeszcze "ogonków" w piśmie odręcznym (ani czy w ogóle używa takiego pisma :)), lecz internet aż kipi od tworów bezogonkowych i bezkreskowych. Ludziom się po prostu nie chce, a ja nawet nie wiem, czy to rozumiem, czy nie. W każdym razie ja sama ich, jak widać, używam i gdy czasem zgubię jakąś kropeczkę (najczęściej w wyrazie "też"), odczuwam dyskomfort. Co innego smsy - nie używam polskich znaków, ale ma to swoją genezę - kiedyś po prostu nie było ich w moim telefonie i przywykłam. Teraz są, ale mam też dwa różne typy alfabetu, przy czym z tym z polskimi znakami wiąże się np. brak możliwości użycia "*", więc nadal go nie używam.
Dodam jeszcze, że do zwracania uwagi na takie "drobiazgi" predysponuje mnie również wykonywane na co dzień zajęcie, związane z pracą z tekstem, w związku z czym wytworzyło mi się pewne skrzywienie zawodowe - mój wzrok i umysł stale wyłapują błędy, literówki, podwójne spacje itp. niuanse w książkach, co czasem poważnie utrudnia mi czytanie, gdyż niektórzy wydawcy zdają się nie przywiązywać wagi do jakości drukowanego słowa. Widocznie istotniejsze jest, żeby sprzedać dużo i szybko. "Chomikowe" i inne ściągane za darmo z sieci ebooki także obfitują w błędy, żeby nie powiedzieć, iż są po prostu niechlujne.
Więcej o akcji można przeczytać np. tutaj. Można również w tym miejscu posłuchać piosenek bez "ą-ę".
A tutaj spot kampanii.
Najśmieszniejsze jest to, że Blogger nie pozwala mi dodać etykiety w postaci "ą-ę" - jawna dyskryminacja języka polskiego :)

poniedziałek, 11 lutego 2013

"Fabrykantka aniołków" i "Latarnik"

Fabrykantkę aniołków kupisz np. TUTAJ 
Przeczytałam niedawno dwie ostatnie książki z serii o Fjällbace - najpierw Latarnika, a potem Fabrykantkę aniołków. W Latarniku autorka kontynuuje historię Patrika i Eriki oraz jej siostry Anny (one obie w poprzedniej książce uległy poważnemu wypadkowi samochodowemu; obie były też w zaawansowanej ciąży). Jednocześnie pojawia się też tajemnicza historia związana z zabójstwem Matsa Sverina i ponownym pojawieniem się jego dawnej dziewczyny, córki latarnika z tzw. Wyspy Duchów. Z wyspą wiąże się też dawna historia rodziny, która pewnego dnia zniknęła i nigdy nikogo z nich nie odnaleziono. Wieść niesie jednak, że zmarli nigdy nie opuszczają tego miejsca, a przebywająca tam kobieta wciąż ich słyszy, a nawet widzi... Książka poza tym porusza kwestię przemocy wobec kobiet i reguł panujących w instytucjach im pomagających.
Przeczytałam ją dość szybko, mimo że wszystkie powieści Camilli Läckberg są bardzo grube ;) No i nie mogłam się doczekać czytania następnej, którą już po prostu pochłonęłam, siedząc do 2 w nocy - bo musiałam się dowiedzieć, jak się skończy.
A ta druga to oczywiście Fabrykantka aniołków. Tym razem tematem przewodnim jest kwestia żałoby po utracie dziecka - tego upragnionego i kochanego, ale już sam tytuł nawiązuje do problemu dzieci niechcianych i niekochanych - bo określenie "fabrykantka aniołków" dotyczy kobiety, która zabijała dzieci brane na wychowanie, dzieci kobiet, które nie mogły lub nie chciały się nimi zająć. Dzieci, o które nikt się nie upominał. Niestety wbrew przekonaniom części ludzi, rodzice nie zawsze są tymi, którzy chcą dla swoich dzieci tylko dobrze, tymi, którzy najlepiej o nie zadbają. Oczywiście teraz pomoc stała się bardziej zinstytucjonalizowana, a kontrole dokładniejsze (co nie znaczy, że tu czy w Szwecji zapobiega się wszystkim nieszczęściom), ale 100 czy nawet 50 lat temu tak to nie wyglądało.
W Fabrykantce aniołków również mamy do czynienia z historią rodziny, która zaginęła bez wieści, zostawiając zastawiony świąteczny stół z napoczętymi potrawami, z tym że tym razem całą historię uda się wyjaśnić, mimo że minęło ponad 30 lat. A wszystko przeplatane jest ciekawym wątkiem dotyczącym Hermanna Göringa, do stworzenia którego zainspirowały autorkę pewne tajemnicze odkrycia związane z miejscem pochówku jego żony Carin. Ale o tym możemy przeczytać już w książce, także w posłowiu.
Zapraszam jeszcze do przeczytania wywiadu z Camillą Läckberg na portalu Lubimy Czytać.

czwartek, 7 lutego 2013

Marianne Fredriksson "Szymon"

Kolejna odsłona literatury skandynawskiej, a konkretnie szwedzkiej. Tym razem to nie kryminał, lecz powieść zmarłej 6 lat temu autorki Marianne Fredriksson. Jest to pierwsza jej książka, po którą sięgam.
Nie połknęłam tej książki w jednym kawałku, bo była dla mnie dość trudna w odbiorze (nie ze względu na jakieś komplikacje językowe), myślę, że aby w pełni ją wchłonąć, trzeba przeczytać kilka razy.
Jest to opowieść o żydowskim chłopcu, który nie zdaje sobie sprawy ze swojego pochodzenia, gdyż praktycznie od urodzenia wychowuje się w rodzinie Karin i Eryka Larssonów. Nad Europą wisi widmo II wojny światowej i rodzice celowo zatajają przed nim prawdę. Dopiero po latach dowiaduje się tego, co tak naprawdę przez cały czas przeczuwał, zwłaszcza że z wyglądu oczywiście nie przypominał rodziców, co mu parokrotnie brutalnie uświadomiono.
Ale tak naprawdę jest to opowieść o dorastaniu, o poszukiwaniu siebie, o kształtowaniu własnej tożsamości, o potrzebie znania prawdy i złożenia w całość tej układanki, jaką jest życie. Wreszcie o niezwykłej relacji pomiędzy przybraną matką i synem. A także o utracie tego, co jako dzieci czujemy instynktownie - więzi ze światem takim jakim jest - z drzewami, rzekami, ziemią, zwierzętami. Na koniec kilka cytatów, które mnie poruszyły:
Nachodziły ją dziwne, ale zarazem wspaniałe myśli.
"Dzieci są własnością ziemi - myślała. W ich komórkach zawarta jest zamierzchła historia ziemi, a cała mądrość natury krąży w ich żyłach". Uzmysłowiła sobie, że chłopiec tę prawdę nosił w sobie.
"Wszystkie dzieci noszą to w sobie i przez krótki czas o tym wiedzą" - pomyślała. Przypuszczalnie każde dziecko jest próbą nadania przez naturę wyrazu temu, czego zrozumieć nie można.
 ------------------------------------------------------------------------------------------------------
Kiedy zmierzch już zapadł, był on wciąż nad rzeką, odpoczywając pod wielkim drzewem, w którego gałęziach ptaki sposobiły się do snu. Rozmawiał z ptakami o swoich zwątpieniach. Ale śpiew ich przekonał go, że życie samo w sobie jest wspaniałe. Szaleństwem zaś są czyny ludzi. Drzewo opowiadało mu o bezsłownym porozumieniu dobra ze złem. Rozmowy te dały mu siłę i zrozumiał, że musi przekroczyć granicę, na straży której stoją wina i wstyd.
 Ale nocą rzeka śpiewała o zmianie, ruchu, który jest niezależny od człowieka.
Jesteś jedynie gościem w rzeczywistości, dlatego jej nie widzisz. Dostrzegasz tylko określone nazwą jej części, nigdy zaś powiązań, z których tworzy się całość.
Takie było przesłanie rzeki, a mężczyzna był na wpół rozdarty. Kiedy jednak o świcie pierwszy promień słońca odbił się w rzece i poranny śpiew ptaków wzniósł się ku niebu, podjął on decyzję. Z butą odpowiedział im wszystkim: drzewom, rzece i ptakom, że jest człowiekiem i musi kroczyć ludzką drogą, a jest to droga czynu i myśli.
 ------------------------------------------------------------------------------------------------------
A ponieważ był on mądrym człowiekiem, więc nie dodał nic więcej na temat dziewczyny. Zamiast tego zrelacjonował Marii to, co Szymon zauważył na sali koncertowej, i rzekł, że jest święcie przekonany co do tego, że przeznaczeniem każdego człowieka jest dążenie do stworzenia własnej osobowości, która odróżniałaby go od innych ludzi.
- Ale to jest przecież konieczne - powiedziała Maria.
- To właśnie czyni z nas samotników.
- A czy nie jesteśmy z natury samotni? Rodzimy się sami i sami umieramy, nie jesteśmy falami w morzu.
Ruben zaprotestował.
- W każdym razie człowiek odczuwa dużą satysfakcję z posiadania własnej osobowości.
 - Ale nie w głębi duszy - sprzeciwił się Olof. - Osobowość nie nada życiu sensu ani też nie zapewni umysłowi spokoju.
Szymon spoglądał na niego z pewnym zaskoczeniem, ale Ruben nie pozwolił sobie przerwać.
- Istnieją również inne rzeczy, które mogą sprawić w życiu satysfakcję. Walka, radość w dążeniu do obranego celu i jego osiągnięcie - do tego wszystkiego niezbędna jest osobowość.
- Władza i pieniądze?
- To także - potwierdził Ruben, a gdy Olof się roześmiał, dodał: - W każdym razie to przynajmniej trzyma lęk na uwięzi. I pomaga na poczucie winy.
Wówczas Olof spoważniał i powiedział, że w minionym roku często o tym rozmyślał. Czy nie jest błędem, że wciąż jeszcze funkcjonują mity, jakobyśmy się różnili od siebie nawzajem? Opowiedział im o swoich chorych na płuca pacjentach, którzy po przejściu przez obozy koncentracyjne czuli się winni tego, co tam przeżyli.
 ------------------------------------------------------------------------------------------------------
Szymon znał prawdę zawartą w szwedzkim przysłowiu: "Zawołaj trolla po imieniu, a on wybuchnie". Być może to ze względu na trolle słowa są po prostu niezbędne.
Marianne Fredriksson, Szymon, Wydawnictwo Kallisto, Gdańsk 1999

piątek, 1 lutego 2013

Lepiej czytać cokolwiek czy nie czytać wcale?

Oto jest pytanie. Na facebookowych profilach związanych z książkami można spotkać się z różnymi opiniami na ten temat. Jedni piszą, że lepiej już czytać etykietki na produktach spożywczych niż np. Coelho, inni, że lepszy Coelho niż nic. Ja należę do tej drugiej grupy. Tak naprawdę nawet do Coelho nic nie mam - chociaż udało mi się przeczytać tylko dwie jego książki - Weronika postanawia umrzeć i Alchemik. Po prostu niezbyt mi się to podobało, ale nie odmawiałabym temu jakiejkolwiek wartości. Na pewno plusem jest to, że autor próbuje skłaniać do refleksji, zadawać pytania i odpowiadać na nie - a to nie wszędzie znajdziemy. Ja sama ostatnio skupiam się na książkach, z których zbyt wiele sensu nie wyniosę, po prostu czytam to, co dostarczy mi psychicznego odpoczynku, co mnie rozerwie, rozweseli. Wiem, że dla wielu osób jest to nie do zaakceptowania, stanowi rozmienianie się na drobne, żywienie umysłowym fast foodem itp., itd. No cóż, każdy postępuje tak, jak w danym momencie może, jak chce, daje sobie to, czego akurat potrzebuje. Kiedyś wgryzałam się także w trudniejsze tematy, wspomnę choćby Musimy porozmawiać o Kevinie (książka o chłopcu, który dokonał masakry w szkole - zdaje się, że to jedna z ulubieńszych rozrywek młodych ludzi w USA - a może tak naprawdę o jego matce, bo z tej perspektywy jest napisana). Powstał już film na jej podstawie, którego nie widziałam. Podobnie zresztą było z Pachnidłem - też książka wpadła mi w ręce na długo przed tym, gdy pojawił się film, którego też nie miałam okazji zobaczyć. Spotkałam się za to z opiniami, że jest słaby.
Uważam zresztą, że książka ma przewagę nad filmem, choćby tę, że wymaga własnej aktywności - i nie chodzi tu tylko o umiejętność czytania, ale także o używanie wyobraźni, co w przypadku Pachnidła jest szczególnie istotne, gdyż bardzo zmusza do pracy zmysły.
Wracając do tematu. Założenie, że czytanie czegokolwiek jest lepsze niż nieczytanie niczego opiera się na teorii, że gdy ktoś sięga po książki słabe (i/lub schematyczne, jak np. harlequiny), to prędzej czy później zawędruje do ambitniejszej literatury. Cóż, w moim przypadku to nie zawsze się sprawdza ;) Jednak myślę, że sam nawyk sięgania po słowo pisane wpływa korzystnie na umysł, choćby poszerzając zasób słów i ułatwiając rozumienie tego, co się czyta. Ponoć wielu Polaków ma z tym problemy, wielu też od lat nie miało w ręku książki, bo np. "wolą coś obejrzeć". Owszem, można mieć swoje preferencje, ale wtedy mózg się rozleniwia, nabyte umiejętności zanikają, alzheimer puka do drzwi... Czemu alzheimer? Ano dlatego, że długa edukacja, wszelaka aktywność umysłowa (także np. rozwiązywanie krzyżówek) jest jednym z czynników, które wpływają na stan mózgu i obniżają ryzyko zachorowania. Jak to mówią: organ nieużywany zanika, a nic nie starzeje się w sposób tak przykry, jak mózg.
Podsumowując - lepiej czytać niż nie czytać, choćby to miała być saga Zmierzch, która jest okropną grafomanią, a której pierwszą część przypadkiem też przeczytałam, nie będąc świadomą jej jakości.

środa, 30 stycznia 2013

Olga Rudnicka "Zacisze 13"

"Zacisze 13" w księgarni Selkar
Na informację o tej autorce wpadłam przypadkiem prawdopodobnie na jakimś blogu o książkach lub forum - teraz już nie pamiętam. Zaintrygowało mnie, że taka młoda osoba ma już taki pisarski dorobek i postanowiłam coś przeczytać. Wypadło na Zacisze 13.
Jest to taki, powiedziałabym, babski kryminał z wątkami humorystycznymi, chociaż nie nazwałabym go komedią, zwłaszcza ze względu na postać głównej bohaterki Marty. Marta bowiem jest rozwódką mającą na koncie wyrok za usiłowanie zabójstwa (które w zasadzie można by zakwalifikować jako samoobronę, chociaż ona sama nie pamięta momentu zdarzenia - wie tylko, że została zaatakowana nożem przez byłego męża, potknęła się robiąc krok w tył, jemu wypadł nóż, a reszty nie pamięta - mężczyzna miał kilka ran na brzuchu). Wcześniej była bita i zmuszana do seksu (czy też gwałcona), straciła również dziecko (poroniła we wczesnej ciąży, której nie była nawet świadoma). Nie jest to lekki temat na komedię wg mnie.
Ale sama książka kręci się wokół sprawy dwóch "chłopaków", czyli trupów, z których jeden "należy" do Marty, a drugi do jej przyjaciółki Anety. Ponieważ żadna z nich nie chce zawiadamiać policji - i ze względu na wyrok Marty, i ze względu na reputację (obie są nauczycielkami w Śremie, niewielkim mieście w Wielkopolsce, skąd pochodzi autorka), pojawia się kwestia ukrycia zwłok. Duża część książki opisuje perypetie z tym związane, w tle natomiast rozgrywa się sprawa dawnego napadu na jubilera, ale przyjaciółki nie mają pojęcia, że są i w jaki sposób, z nią związane. Ale o tym już pisać nie będę, bo najlepiej przeczytać samodzielnie.
Książka czyta się szybko, na 2 wieczory powinna wystarczyć (zależy od zasobów czasu i tempa czytania), przy czym jest to po prostu "coś do poczytania" dla rozrywki. W skali od 1 do 10 oceniłam ją na 6, przy czym jak wcześnie wspominałam, zaciekawiła mnie sama osoba autorki - urodzonej w 1988 roku, pracującej jako opiekunka społeczna w PKPS w Śremie. A że w Śremie byłam, mimo że mi tam całkiem nie po drodze, i nawet widziałam to liceum, w którym pracują bohaterki książki, ponoć jedno z najstarszych w Polsce, to odczułam pewną taką bliskość czy jak to nazwać. Fajnie, że ktoś pisze o miejscach, które zna, które widuje na co dzień.
Więcej o autorce przeczytasz na jej blogu i stronie.


czwartek, 24 stycznia 2013

"Dogonić tęczę" Fannie Flagg

Właśnie skończyłam kolejną pozycję tej autorki, taką bardziej... przekrojową? Powieść toczy się bowiem od lat 40. do 90. XX wieku w Ameryce, konkretnie w Elmwood Springs, Missouri. Oprócz zwyczajnej-niezwyczajnej historii rodziny Smithów, w tym wspomnianej już tutaj Sąsiadki Dorothy, która przez wiele lat codziennie prowadziła swój półgodzinny program radiowy, znajdziemy tam interesujący obraz zmieniającej się szybko Ameryki. Autorka nie stroni ani od tematu wojen, ani od polityki, ani od kwestii zmian obyczajowych, jakie zaszły na przestrzeni tych pięćdziesięciu lat. Nie da się w skrócie streścić tej ponad 650-stronicowej książki, ale myślę, że warto do niej zajrzeć choćby ze względu na ten opis zachodzących przemian społecznych. Jednak, o ile książka jest ciekawa, po raz kolejny nasunęła mi się refleksja, że nie chciałabym żyć w Ameryce. Nie do końca wiem, z czego to wynika (nigdy tam nie byłam), być może najprostszym powodem jest fakt, że nie lubię zmian i za mocno wrosłam w tutejszą kulturę, ale widzę też parę innych przyczyn. Dajmy na to konieczność posiadania samochodu - trudno mi sobie wyobrazić Amerykanina bez tego pojazdu. Nawet nastolatki dojeżdżają do szkoły własnymi autami. A tak się składa, że za samochodami nie przepadam i jako kierowcy siebie nie widzę. Inna rzecz - Ameryka to kolebka fast foodów, królestwo kukurydzy i soi modyfikowanej genetycznie i kukurydzianego syropu. Trzecia sprawa - wojny. No cóż, muszę się przyznać, że amerykańska tendencja do bycia "ochroniarzem świata" mnie nie zachwyca, a argumenty o konieczności interwencji nie przekonują. I mimo że sama nie jestem matką, nie mogę pojąć, jak matki żołnierzy poległych w Iraku czy Afganistanie mogą być dumne z tego, że ich synowie zginęli za kraj. Moja wyobraźnia tego nie ogarnia: czyż każda matka nie wolałaby mieć żyjącego dziecka? Zwłaszcza gdy walka "za ojczyznę" nie jest koniecznością, lecz wyborem? Chyba musiałabym być Amerykanką, żeby to zrozumieć, ale raczej nie chcę nią być.
Inna sprawa, związana z literaturą, filmem itp. - jakaś taka płytkość, a może tylko odmienność. Nastawienie na efekt, na wrażenie czytelnika czy widza, a nie na zgłębienie tematu? Koncentracja na zysku z produkcji? Nie wiem, z czego to wynika. Zapewne nie dotyczy to każdej formy sztuki, ale jednak dostrzegam subtelną, trudną do określenia różnicę pomiędzy tym, co wywodzi się z USA a tym, co europejskie. Muszę chyba zgłębić ten temat, bo za mało o nim wiem, żeby się kompetentnie wypowiadać.
Oczywiście moja ocena nie jest jakąś globalną opinią o ludziach zamieszkujących USA, ponieważ jak dotąd poznałam jedynie kilku skądinąd bardzo sympatycznych mormonów i to dość dawno temu (przy okazji dodam, że nie należy się ich obawiać, ponieważ nigdzie nie wciągają, jedynie proponują, za to chętnie uczą angielskiego - przy czym chodzi mi o LDS, a nie FLDS - po więcej informacji odsyłam do świetnej książki Tadeusza Niwińskiego Bóg Einsteina).
I tak odeszłam od tematu przewodniego, jakim była powieść-rzeka Dogonić tęczę. Dodam tylko, że na koniec smutno mi było bardzo, że wszystko się kończy, przemija, niszczeje, może nawet parę łez ukradkiem uroniłam. Chociaż czasem warto sobie o tym przypomnieć.

środa, 23 stycznia 2013

Joanna Chmielewska "Lesio"

Lesio w mp3? Kliknij tutaj

Czytając, prawie umarłam ze śmiechu, co mi się nie zdarzyło dawno, a może nigdy (podczas czytania). No, może przy Piotrek zgubił dziadka oko, a Jasiek chce dożyć spokojnej starości, ale to było dość dawno, musiałabym sobie odświeżyć tę lekturę (zapewne z perspektywy osoby dorosłej wygląda ona nieco inaczej niż z pozycji dziecka).
Wracając do Lesia - ponoć Chmielewska sportretowała w ten sposób nielubianego kolegę z pracy, przy czym opisane w książce wydarzenia nie miały ponoć miejsca, jednak zdarzyć się mogły.
Lesio to niedorajda, bujający w obłokach, a jednak, jak się zdaje, dość utalentowany, dzięki czemu rozliczne "występy" i występki uchodzą mu w końcu na sucho. Akcja powieści rozgrywa się po części w biurze projektowym, po części w plenerze (część III). Bohater, udręczony własnym nawykiem spóźniania się i koniecznością wpisywania się do książki spóźnień, postanawia zabić personalną z biura, która dzień w dzień podsuwa mu znienawidzony papier do podpisu. Postanawia użyć do tego celu nadpsutych i potencjalnie zakażonych gronkowcem lodów... Ostatecznie to nie personalna, lecz koledzy z biura zjadają lody, jednak nikt nie pada trupem. A to tylko początek. Scen komicznych nie brakuje, przyda się spora wyobraźnia i można pęknąć ze śmiechu widząc Lesia leżącego na korytarzu na stercie służbowych fartuchów, w samych majtkach, za to z nożem rzeźnickim w dłoni, dalej Lesia z garbem i pochodnią pędzącego torowiskiem i uciekającego przed pociągiem, przysypanego gruzem wyrwanym wraz z szafką ze ściany w przedpokoju czy jadącego autobusem z młotem do rozbijania kamieni (ponieważ praktykował rzut młotem, a może nawet i kowadłem). Słowem - komedia pierwsza klasa. Jeśli ktoś jeszcze nie zna, to polecam gorąco (książka ma co prawda 40 lat, ale jakoś dopiero teraz ją przeczytałam). Najlepiej czytać w samotności, chyba że ktoś chce zostać wzięty za wariata, jeśli będzie rechotał tak jak ja. Czytanie w towarzystwie śpiącej osoby też nie jest godne polecenia.

czwartek, 17 stycznia 2013

Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy

Zajrzyj, kliknij: Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy
Na książkę wymieniona w nagłówku natrafiłam przypadkiem na jakimś blogu, opis i rekomendacja na tyle mnie zaciekawiły, że postanowiłam przeczytać (w szczególności zaintrygowała mnie informacja o babci Mazurowej, jako że mam Mazurów w rodzinie, ale nie są oni, jak sugeruje autorka, Węgrami). Książka nie jest jakoś zabójczo śmieszna, choć jest wybitnie rozrywkowa i tylko jako taką ją polecam. Absolutnie nie należy się po niej spodziewać jakichś życiowych inspiracji ani głębokich przemyśleń, bo nie do tego została stworzona. Poza tym chyba - chyba, bo nie jestem pewna, co tak naprawdę ten termin oznacza - jest to tzw. literatura kobieca. Aha, ten tom to pierwsza część, a jest ich już kilkanaście, z czego chyba siedem wydano na razie w Polsce.
O jakie polowanie na faceta chodzi? O, bynajmniej nie u uwodzenie. Bohaterka, Stephanie Plum (czyli Stefania Śliwka), wskutek zawirowań życiowych i potwornego niedoboru gotówki jest zmuszona został łowczynią nagród, czyli kimś na kształt niewyszkolonego policjanta, który doprowadza wymiarowi sprawiedliwości oskarżonych, którzy nie stawili się na rozprawy. Oto, co na ten temat pisze wydawca:
Sandałki ze złotymi paseczkami, koszulka z głębokim dekoltem i poręczny Smith&Wesson, kaliber 38. Oto Stepanie Plum, łowca nagród z New Jersey.
Kiedy wylatujesz z pracy, windykator zajmuje ci samochód, a matka zabawia się w swatkę, jesteś gotowa desperacko chwycić się absolutnie każdego zajęcia. Nawet jeśli oznacza to, że zamiast wklepywania danych do arkuszy kalkulacyjnych będziesz łapać bandziorów. Gorzej, jeśli jednym z nich jest facet, który wykorzystał cię na podłodze cukierni. A konkretnie, to za ladą z eklerkami.
No, ale to było dawno temu. Naprawdę, nic osobistego.
Stephanie dysponuje wszystkim, co może posłużyć do kruszenia męskich serc. Niestety ma także talent do pakowania się w kłopoty. I wkurzania przy tym naprawdę niebezpiecznych mężczyzn.
A więc sądzisz, że jesteś twardzielem? A założymy się?
Stephanie ma za sobą nieudane, szybko zakończone małżeństwo (powodem była zdrada). Traci pracę (handlowiec od bielizny), popada w coraz większe długi. Ostatnią nadzieją pozostaje kuzyn Vinnie, właściciel Vincent Obligacje Plum Bail. Niestety upatrzona przez Stephanie posada urzędnika w biurze poręczeń, okazuje się być zajętą. W zasięgu wciąż jednak pozostaje egzotyczna profesja łowcy nagród. Co prawda kuzyn Vinnie nieco protestuje, ale niewielki szantaż ze strony Stephanie zdesperowanej swoim finansowym położeniem, wreszcie otwiera drogę do "upragnionej" kariery. A przynajmniej tak się jej wydawało.
Bo, jak powszechnie wiadomo, łowca nagród to profesja obliczona raczej na twardych i bezpardonowych osobników. zestawienie nowych obowiązków z posturą, charakterem i doświadczeniem Stephanie daje przekornemu losowi szerokie pole do popisu. Dokładając do tego koloryt lokalnej społeczności, humor sytuacyjny, niesamowitą dawkę akcji i elementy rasowego thrillera otrzymujemy serię, której topowa pozycja nikogo już nie powinna dziwić.
Pierwszy tom, One for the money przez rekordowe 16 tygodni okupował pierwsze miejsce zestawienia USA Today.
 Z okładki samej książki możemy dowiedzieć się także, że autorka próbowała swoich sił pisarskich dość długo, zanim powstała seria o S. Plum. Wcześniej napisała między innymi kilkanaście romansów, które co prawda przynosiły jej dochód, lecz w końcu wyczerpały jej się pomysły na sceny miłosne (co nie zdziwi chyba nikogo, kto przeczytał czy choćby przejrzał parę harlequinów). Aż wreszcie wpadła na pomysł wykreowania nowej postaci, czyli Stephanie i to był strzał w dziesiątkę.
Co jeszcze? Książkę czyta się szybko i przyjemnie, mimo drastycznych momentami scen - człowiek po prostu czuje, że to tylko inscenizacja. Powiedziałabym, że jest taka typowo amerykańska - dużo się dzieje, ludzie strzelają, samochody pędzą, czarne charaktery włażą przez okno, na obiad są fast foody, a na śniadanie cukrowe płatki.
Na podstawie książki powstał film, z Katherine Heigl w roli głównej (nie widziałam - być może kiedyś obejrzę, jeśli będzie okazja).
I jeszcze mała uwaga dotycząca samej fizycznej postaci książki - jest to zadziwiająco solidny egzemplarz, czego nie spodziewałam się po takiej lekkiej literaturze.

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Camilla Läckberg "Syrenka"

Camilla Läckberg "Syrenka"
W kolejnej części sagi wracamy do małej, szwedzkiej miejscowości Fjällbacka, by zbliżyć się do postaci Christiana - bibliotekarza, który wielokrotnie pomagał Erice w poszukiwaniu materiałów do książek. Tym razem jednak poznajemy go od strony bardziej mrocznej. Cała opowieść zaczyna się od zaginięcia Magnusa, przyjaciela Christiana, który pewnego dnia wychodzi do pracy, ale do niej nie dociera. Nikt go nie widział, nikt z nim nie rozmawiał, nic nie wskazuje na jakiekolwiek problemy osobiste czy zawodowe. W toku badania sprawy Patrik i jego koledzy z komisariatu natrafiają na powiązania z Christianem i dwoma kolegami z dzieciństwa. Każda z tych osób twierdzi jednak, że nie ma pojęcia, co się mogło stać. Los Magnusa jest więc nieznany, do momentu, gdy pies pewnego starszego człowieka znajduje przymarznięte do lodu zwłoki. Sprawa bynajmniej nie rusza z kopyta, ale dzięki dociekliwości nie tylko policjantów, ale także (spodziewającej się bliźniąt) Eriki udaje się po kolei pozyskiwać i dopasowywać kolejne informacje. A wszystko to zbiega się, jak się okaże na końcu, nieprzypadkowo, z premierą książki Christiana Syrenka.
Książka Camilli Läckberg to nie tylko kryminał - w subtelny sposób zwraca bowiem uwagę na problem zaniedbywania dzieci, odmawiania im miłości i troski, co czasem przynosi opłakane skutki. Jest także w pewnym stopniu studium psychiki kobiety w ciąży, opisem jej dylematów, wątpliwości i lęków. A także rozważaniem nad problemami "rodzin patchworkowych", składających się z dzieci z różnych związków, byłych i obecnych partnerów - ta kwestia pojawia się zresztą już od pierwszych tomów.
Oczywiście autorka nie zapomina o otworzeniu sobie furtki do kolejnej części (a jest to Latarnik), pozostawiając czytelnika (a w tym wypadku czytelniczkę, czyli mnie) w pełnym napięcia oczekiwaniu.

środa, 9 stycznia 2013

Filozofia kaizen - inne oblicze minimalizmu?

Filozofia kaizen. Jak mały krok może zmienić Twoje życie
Ponoć lęk przed zmianami jest wpisany w nasz byt w sposób naturalny, jest związany z fizjologią mózgu. I dotyczy wszystkich. Patrząc na własny przykład mogę się z tym zgodzić (bardzo zgodzić). Często niby bardzo chcemy coś zmienić, a jednak tak jakby nieświadomie sabotujemy swoje działania. Np. chcemy być punktualni - nie spóźniać się do szkoły czy pracy, a tymczasem jakoś nie wychodzi. Być może kryje się za tym właśnie lęk, np. przed konfrontacją z jakąś osobą, z własnymi słabościami, z lenistwem itp.
Inną kwestią jest to, że chcąc coś zmienić, często próbujemy się rzucać od razu na głęboką wodę. Dobrym przykładem są tzw. postanowienia noworoczne. Na fali popularności tychże parę razy próbowałam je podejmować, lecz skutek, jak się można domyślić, był mizerny. Teraz już nic nie postanawiam, a przynajmniej nie z takiej okazji. Bo postanawiać można przez cały rok, w każdej chwili. A może lepiej nie postanawiać, lecz działać? Np. już teraz otworzyć słownik i poznać nowe słówko w obcym języku. Albo zrobić 3 przysiady. Albo poznać nowy przepis na zdrowe danie.
Bo chyba nie bez powodu mówi się, że zmian dokonuje się małymi krokami. Taaak, ale to przecież dla cierpliwych (albo dla słabych?), nie dla takich supermenów czy supermenek jak my. No więc postanawiam, że do końca miesiąca muszę schudnąć 10 kilo. Tylko za tydzień okaże się, że ubyło 0,4 kg i ze smutku i rozczarowania pożrę paczkę ciastek i poprawię frytkami. Sól zatrzyma wodę, przybędzie mi 0,6 i cały plan... tak misterny, diabli wzięli. Trudno docenić te małe kroki, małe postępy. A przecież jedząc zdrowiej choćby przez tydzień robimy sobie przysługę. Ba, można nawet uwzględnić w planie wpadki. Np. zdrowy obiad i zdrowa kolacja, a niezdrowe śniadanie. Tak na początek. Żeby się nie przestraszyć. Bo myśl o wielomiesięcznej ascezie kulinarnej, zwłaszcza gdy lubimy dobre jedzenie i gotowanie (tak jak ja) jest "nieco" przerażająca.Owszem, są osoby, którym się to uda - część z nich ma żelazną wolę (lub niesamowicie silną motywację), część zaburzenia odżywiania. Ja niestety nie należę do tych o żelaznej woli, dlatego próbuję nieco oszukać swój mózg, wmawiając mu, że nic takiego się nie dzieje. W końcu mówią, że najdłuższa podróż zaczyna się od jednego kroku. Trudno się z tym nie zgodzić.
A skąd akurat taki wpis? Ma on oczywiście związek z książką wymienioną w tytule: Filozofia Kaizen. Jak mały krok może zmienić Twoje życie. Traktuje ona o dokonywaniu zmian - nie wielkich, lecz małych. I przez tę małość - wielkich. Jak można się domyślić, kaizen jest słowem japońskim - powstało z dwóch słów - kai - oznaczającego zmianę i zen, co znaczy dobry. Wychodzi z tego dobra zmiana, a to brzmi... dobrze?
Sama filozofia wywodzi się z japońskiej praktyki zarządzania, lecz można ją zaadaptować do innych dziedzin życia, o czym właśnie traktuje wspomniana książka. O samym autorze, doktorze Robercie Maurerze, możemy przeczytać na stronie Onepress:

Dr Robert Maurer jest wykładowcą na Wydziale Medycyny UCLA, trenerem behawioralnym w uzdrowisku Canyon Ranch oraz szefem firmy doradczej Science of Excellence. Swoją unikalną metodę prezentuje także na kursach i szkoleniach z zakresu osiągania szczęścia osobistego oraz sukcesów zawodowych, przeznaczonych dla pracowników korporacji, pacjentów i personelu szpitali czy nawet członków rządu Wielkiej Brytanii
"Szczęście osobiste" brzmi dla mnie nieco zbyt sielankowo, lecz absolutnie nie przeszkadza mi to w czytaniu i wdrażaniu w życie metod, które uznaję za przydatne. Brzęczy mi gdzieś w pamięci pewne powiedzenie, które zapamiętałam jako żydowskie przysłowie (choć tu mogę się mylić), a brzmi ono tak:

Jeśli nie ty, to kto, jeśli nie teraz, to kiedy?

I na tym chyba zakończę na dziś, biorąc to pod rozwagę, bo w końcu także mnie, a może przede wszystkim, dotyczy.
 

piątek, 4 stycznia 2013

Donna Leon - Wenecja, jakiej nie znamy...

 

Donna Leon - amerykańska pisarka, mieszkająca od ponad 30 lat w Wenecji, którą odkryłam dość dawno za sprawą książki Cicho we śnie. Odkryłam i... nic. Dopiero kilka lat później sięgnęłam po następne jej powieści i wciągnęłam się. Najpierw polegałam na zasobach biblioteki, potem zaczęłam kupować... a kupuję tylko te książki, które naprawdę są mi bliskie.
Myślę, że powieści Donny Leon spodobać się mogą zarówno wielbicielom kryminałów, jak i osobom, które za nimi nie przepadają. Można je bowiem traktować jako powieści obyczajowe, opowiadające o współczesnej Wenecji, ale raczej tej, której oblicze umyka turystom, codziennej, czasem mrocznej. Zresztą nie tylko Wenecji, także Włoch - kraju pełnego korupcji, biurokracji i wszelakiego krętactwa. Być może właśnie z powodu piętnowania tych mankamentów autorka nie zgadza się na publikowanie swoich książek po włosku (oryginały są pisane w języku angielskim). Dla kontrastu główny bohater, Guido Brunetti, jest człowiekiem o mocnym kręgosłupie moralnym (podobnie jak niektórzy jego współpracownicy, np. Vianello, czy żona Paola), sprawiedliwym, lecz jednocześnie empatycznym (chociaż zastanawiam się, jak w prawdziwym świecie udałoby się tę drugą cechę pielęgnować policjantowi). Czytając, poznajemy także jego dzieci, bardzo zamożnych teściów z wyższych sfer, obeznaną znakomicie w "sprawach komputerowych" sekretarkę szefa (Giuseppe Patta) Elettrę i niebezpiecznego porucznika Scarpę. Nierzadko pojawia się też temat zanieczyszczenia środowiska i związanych z tym "kantów", nielegalnych emigrantów i oczywiście mafii.
Wbrew pozorom Brunetti nie jest jednak dzielnym policjantem, który wszystko wykryje i wszystkich winnych ukarze - owszem, może odkryć prawdę, lecz jeśli chodzi o karę, to na przeszkodzie zazwyczaj staje system i często wszystko rozchodzi się po kościach, ku, zapewne, uciesze sprawców. Dlatego na koniec często pojawia się zdecydowanie gorzka refleksja - że miało być tak pięknie, a będzie - jak zwykle...