Coś ty Atenom zrobił Sokratesie, coś ty Wallanderowi zrobił Mankellu... Skończyłam czytać po pierwszej w nocy, bo bardzo chciałam się dowiedzieć, jak to wszystko się skończy (wszystko, czyli jak zakończy się cykl o Wallanderze) i został mi spory niesmak, a wręcz rozzłościłam się na to, co Mankell zrobił Wallanderowi. OK, wiem, że takie jest też życie, że nie każdy ma szczęście dożyć w zdrowiu setki i spokojnie umrzeć we względnym zdrowiu w otoczeniu bliskich, ale miałam nadzieję, że tak na koniec chociaż w powieści Kurt Wallander jeszcze zazna szczęścia, tym czasem twórca zafundował mu samotność i chorobę Alzheimera... Nieładnie, żeby nie powiedzieć bardzo brzydko. Oczywiście - jest to moje zdanie, nikt nie musi się z nim zgadzać. W każdym razie książka zostawiła we mnie ślad, co nie zdarza się zbyt często. Przypomniała mi boleśnie o tym, że wszyscy kiedyś wkroczymy w mrok, a z czasem coraz więcej osób z naszego otoczenia - naszych krewnych, przyjaciół, znajomych - będzie po prostu umierać. Tak, to nieodłączny element życia. W powieści chciałabym jednak zazwyczaj zaznać czegoś innego, pewnie dlatego rzadko czytam poważniejszą literaturę.
A sama książka opowiada historię o zniknięciu rodziców Hansa, partnera Lindy Wallander. Przy okazji poznajemy wnuczkę Kurta Klarę. Słynny policjant, wykorzystując urlop, próbuje dociec, co stało się z teściami Lindy, trafiając przy okazji na trop międzynarodowej afery szpiegowskiej... Oprócz tego przez całą książkę bez przerwy przewijają się kwestie starzenia się, przemijania, samotności, mnóstwo wspomnień i pożegnań. Na koniec, dla czytelnika, to najważniejsze pożegnanie.
Tak, to już koniec.
Ojej, właściwie nie powinnam tego czytać (ale już wcześniej słyszałam o Alzheimerze Wallandera), bo wczoraj dopiero zaczęłam czytać o Wallanderze - ach jak fajnie się czyta te szwedzkie kryminały...
OdpowiedzUsuńI wyobraź sobie, że filmów też nie znam, tak, ostałam się na tym świecie, jedna z nielicznych pewnie...