środa, 10 sierpnia 2016

Lato

Lato upływa mi z książkami bez względu na pogodę, podobnie jak w ostatnich latach każda pora roku. Nie wiem, jak to się stało, ale wpadłam w coś w rodzaju uzależnienia i jak mi się kończą lektury, to wpadam w popłoch. Dzięki temu ciągle mam zaległości, bo kilka książek z biblioteki zazwyczaj leży w szafce, na półce kilka kupionych, na które jak dotąd nie miałam czasu...
Aktualnie pochłaniam Dziewczynę z rewolwerem, czyli fabularyzowaną opowieść o Constance Kopp, pierwszej kobiecie szeryfie z Nowego Jorku. Historia zaczyna się dość dawno, bo ponad 100 lat temu, a ja przy okazji dowiaduję się czegoś nowego o świecie. Czyta się jak dotąd bardzo przyjemnie, choć lubię trzymać się schematów i np. preferuję powieści z akcją dziejącą się współcześnie i najlepiej w Europie. To taki być może zły nawyk umysłowy, dlatego warto czasem, nawet wbrew sobie, przewietrzyć nieco umysł.
A ponadto właśnie szykuje się do czytania ostatniej, piątej części serii o Guido Guerrierim, autorstwa włoskiego prokuratora i polityka Gianrica Carofiglia. Uwielbiam klimat tych powieści. Subtelnie depresyjny, a może tylko melancholijny, pełen autorefleksji dokonywanych przez głównego bohatera, i tak samo pełen cudownego humoru. Zazdroszczę osobom, które potrafią wytworzyć wokół taką aurę, choćby tylko na kartach powieści. Dodam jeszcze, że Guido również uwielbia książki.
Co ponadto? Nowa powieść Katarzyny Puzyńskiej pod tytułem Łaskun. Autorka nieco przesadziła z długością (bite 800 stron), ale trudno mi nie być ciekawą, co dalej. No więc czytam i czytam, i czytam, i jestem zadowolona, że czytam. I że przeczytałam. A następna część już gotowa.

Na półce stoi całkiem świeżutka, wczoraj przyniesiona z poczty książka Hjortha i Rosenfeldta o Sebastianie Bergmanie pt. Oblany test. Już się nie mogę doczekać, o ile uda mi się "ogarnąć" (to słowo jest obecnie mocno nadużywane, ale samo ciśnie się już na palce) to, co przyniosłam z biblioteki.
Nie podejmuję żadnych wyzwań czytelniczych, ale popularne 52 mam już dawno za sobą. Trudno nad tym tempem zapanować.
Do napisania :)

piątek, 22 kwietnia 2016

Im cieplej, tym weselej

A właściwie niezupełnie. Długie zimowe wieczory dobrze komponują mi się z ciężkimi, ponurymi kryminałami, a im jaśniej, słoneczniej i cieplej, tym bardziej przygnębia mnie ta literatura. Aktualnie sukcesywnie "przerabiam" książki Charlotte Link. To dość ciekawa autorka - jest Niemką, lecz jej powieści w większości dzieją się w Wielkiej Brytanii. W zasadzie wszystkie czyta się dobrze, ale mam też swoje faworytki - zdecydowanie są to: Lisia dolina, Ciernista róża, Dom sióstr. Czasem trzeba przeczytać wręcz setki stron, żeby dotrzeć do wątku kryminalnego, innym razem klimat napięcia odczuwamy od samego początku. Autorka nie stroni również od wątków romansowych, na szczęście jednak zazwyczaj są dość zgrabnie konstruowane i nie "zalewają" treści nadmierną ckliwością. Ale bywa, że sceny są nieco kiczowate. Być może dlatego ja w ogóle nie lubię romansów, powieści o miłości, tzw. "literatury kobiecej". Co nie znaczy, że miłość jest czymś nieistotnym - po prostu nie każdy potrafi pisać na ten temat wystrzegając się banału i kiczu.
Wracając do pór roku - na lato trzymam w kąciku mi. in. nową powieść Olgi Rudnickiej Były sobie świnki trzy oraz "Śliwkę", czyli Smakowitą piętnastkę Janet Evanovich, do której mam niesłabnącą (!) słabość. Zakładam, że obie książki dostarczą mi sporo humoru i rozrywki.
W tzw. międzyczasie połknęłam Pat ze Srebrnego Gaju Lucy Maud Montgomery i zastanawiam się, jak to się stało, że wcześniej nie wpadła mi w ręce. To takie połączenie Ani z Zielonego Wzgórza i Emilki ze Srebrnego Nowiu. Choć akcja dzieje się nieco później. Jednak muszę stwierdzić, że po przeczytaniu tomiszcza o niefortunnym tytule Ania z Wyspy Księcia Edwarda (w oryginale The Blythes Are Quoted) mam do autorki nieco inny stosunek. Wiem już, że swoimi powieściami próbowała nieco zaczarować rzeczywistość, która zapewne nie była dla niej zbyt wesoła. Ale cóż - dobrze, że miała swoje pisarstwo, które zapewne nieraz wyciągało ją z dołka.

A teraz udaję się "na spoczynek" z książką i będzie to zapewne jedna z powieści Camilleriego, którego również uwielbiam.

środa, 3 lutego 2016

Raz do roku...

Raz do roku mogę coś napisać, prawda? Nawet gdy często zapominam, że stworzyłam także i tego bloga. Nie jestem wytrwała w pisaniu, ale w czytaniu za to bardzo. Jak dotąd, od 1 stycznia 2016, mam na koncie chyba 14 książek. Tak, wiem, to nie jest normalne. Skala nałogu trochę mnie przeraża. Ale może nie jest to ten najgorszy z możliwych...
Oczywiście nie napiszę już, co przeczytałam ostatnio, bo jest tego wiele. Wspomnę jednak o serii poleconej mi przez użytkowniczkę pewnego forum, a mianowicie o kryminałach Katarzyny Puzyńskiej o Lipowie - fikcyjnej, choć mającej swój prawdziwy odpowiednik miejscowości nad jeziorem Bachotek. Bohaterami powieści są tamtejsi policjanci oraz ich koledzy (i koleżanki) z Brodnicy, a także co najmniej kilka innych osób z bliskiego otoczenia, w tym Weronika Nowakowska, która wydaje się być wzorowana na postaci Eriki Falck z powieści Camilli Läckberg. Podobieństwo tych powieści na tym się nie kończy. Młody policjant (Daniel Podgórski) wraz z ekipą, małe, hermetyczne środowisko, trudno nie doszukiwać się podobieństw. Mimo to trudno mi uczynić z tego zarzut, ponieważ z tomu na tom coraz bardziej przywiązuję się do bohaterów, a klimat "polskiego piekiełka" nie jest tak duszny, jak np. u Katarzyny Bondy. Tak więc spokojnie zarywałam noce, nie mogąc się oderwać bez dowiedzenia się, co było dalej.
Jedna rzecz mnie drażni - jest to uparte powtarzanie tych samych nazw własnych czy tytułowanie kogoś za każdym razem "młodszym aspirantem" tudzież "starszym sierżantem", oczywiście z dodatkiem pełnego imienia i nazwiska, mimo że są to osoby dobrze nam już znane i doskonale wiemy, o kogo chodzi. Tak jak wtedy, gdy zamieszka obok mnie doktor habilitowany Rafał Sikora, to nie będę za każdym razem, zwracając się do męża, mówić, że spotkałam doktora habilitowanego Rafała Sikorę, tylko wspomnę, że spotkałam "doktora" albo "Sikorę", albo wręcz sąsiada spod ósemki, tak i tutaj można było sobie to darować. To nie zmniejsza mojej sympatii do autorki i jej bohaterów, ale zubaża język, mimo że wydłuża tekst (a książki są grube, choć to akurat dobrze z mojej perspektywy).
Z innych moich odkryć - Ann Cleeves i jej seria o Verze Stanhope. Gruba, nieatrakcyjna, burkliwa policjantka, wymyślona jako przeciwwaga dla szczupłych, pięknych i wysportowanych skandynawskich śledczych, ma coś, co znajduję chyba tylko w angielskich kryminałach. Nigdy nie umiem uchwycić specyfiki literatury z danego kręgu kulturowego, ale niewątpliwie da się to zauważyć.
A teraz waham się, czy czekać, być może kilka miesięcy, na Żniwa zła Roberta Galbraitha alias J.K. Rowling (zapisałam się do kolejki w bibliotece), czy się złamać i kupić. Muszę to jeszcze przemyśleć, bo a  nuż starczy mi cierpliwości.




czwartek, 13 sierpnia 2015

Wspomnienia marnej blogerki....

Otóż pamiętam ciągle, jaki miał być następny wpis na blogu - a widać, że ten poprzedni znalazł się tutaj w lipcu 2014 roku, czyli ponad rok temu. Ponieważ zaś latem kryminały jakoś mi "nie wchodzą" (wywołują przygnębienie zamiast frajdy), to zazwyczaj sięgam po jakąś przypadkową odtrutkę. A tą odtrutką wtedy była powieść Jude Deveraux, autorki dużej liczby, jak się potem przekonałam, dość okropnych romansów. Jednak widocznie musi być ona obdarzona pewną dozą talentu, skoro o książce Dzikie orchidee napisałam tak (na portalu Lubimy Czytać):
Książka ociera się o kicz, ale... jest cudna. Zachwyciła mnie humorem, świeżością, intensywnością przekazywanych uczuć i emocji.
Opowieść jest prosta - owdowiały pisarz w średnim wieku i młoda dziewczyna, która po nieudanej próbie wyjścia za mąż zastaje jego asystentką i wyjeżdża wraz z nim do miejscowości, w której spędziła część dzieciństwa, aby zbadać historię o diable, która ma się stać kanwą nowej powieści. Na miejscu okazuje się, że mieszkańcy miasteczka pilnie strzegą swoich tajemnic, a na dziewczynę i pisarza spada mnóstwo kłopotów i nieoczekiwanych zdarzeń.
Temat ten krążył mi po głowie zwłaszcza po tym, jak ostatnio przejrzałam na stronie Polityki listę 20 najlepszych książek XXI wieku wg BBC. Momentalnie przypomniał mi się fragment z Dzikich orchidei, w którym bohaterka tłumaczy komuś, czy się różni książka, która otrzymała nagrodę Pulitzera, od tej, która jej nie dostanie. W skrócie - chodzi o to, żeby pisać o rzeczach zwykłych i powszechnych w sposób tak zawoalowany, żeby wydawały się czymś innym niż są. Tutaj się przyznam, że nie czytałam żadnej z książek wymienionych na tej liście. Paru autorów gdzieś tam wpadło mi w oko i tyle.
W każdym razie z książek wymienionej autorki (tzn. Jude Deveraux) przeczytałam jeszcze: Drzewo morwy, Życie raz jeszcze i Słodki kłamca. Dwie pierwsze można spokojnie "spożyć", trzeciej nie polecam, banał pogania kicz, kicz pogania banał. Czyli piękni, młodzi i bogaci kochają się na zabój, ale jedno udaje Kopciuszka.
Tak więc wieczorną porą, podczas upałów stulecia, największych w moim życiu, bo najdłużej trwających, dodaję po ponad roku nowy wpis - kto by pomyślał...

wtorek, 8 lipca 2014

Moja uczta, czyli "Syn" i "Dom na końcu świata"

Dwie ostatnio przeczytane przeze mnie książki to te z gatunku naj, naj, najulubieńszych. Był to "nowy Nesbø", czyli powieść Syn (tym razem niestety bez Harry'ego) oraz już jedenasty tom z serii o Eriku Winterze autorstwa Åke Edwardsona.
Po namyślę stwierdzam, że Syn mnie nieco rozczarował, nie chodzi o sam fakt, że jest to książka spoza mojego ulubionego cyklu, lecz o taką pewną schematyczność, przewidywalność. Ale mimo to jest to jedna z pozycji, po której miałam "czytelniczego kaca", czyli ciężko było mi się zabrać za coś innego, być może gorszego (jak się okazało, Olle Lönnaeus i jego Jedyna prawda rzeczywiście nie byli w moim guście).
Żeby się niepotrzebnie nie produkować na nowo, wklejam swoją własną recenzję opublikowaną na moim ulubionym portalu książkowym, czyli Lubimy Czytać:
Książka idealna do zaspokojenia głodu czytelniczego fanów i fanatyków skandynawskich kryminałów. Nawet nie wiem, jak teraz przeskoczę do czegoś innego. Ale mimo wszystko nieco schematyczna, bo dość szybko domyślałam się, co się stanie z jednym z głównych bohaterów. Los innego nieco mnie zaskoczył, bo Nesbo lubi zabijać tych, do których się czytelnik przywiązał czy przyzwyczaił.
Oslo wyłaniające się z książek autora jest miastem mrocznym, pełnym narkotyków i gangsterów kontrolujących ich rynek. Tu nie jest inaczej. Historia zaczyna się więzieniu, gdzie odsiaduje wyrok pewien młody mężczyzna uzależniony od heroiny. Mimo że nie podejmuje żadnych prób wyjścia z nałogu, pewnego dnia otrzymuje informację, która staje się impulsem do ucieczki z więzienia i rozpoczęcia serii aktów zemsty na ludziach, którzy przyczynili się do śmierci jego ojca. Sonny, czyli tytułowy Syn, nie jest postacią jednoznaczną. Zabija, ale nie robi tego dla chorej przyjemności, zabija, bo czuje, że jest taka konieczność. Dla ludzi, których nie uważa za wrogów, wydaje się mieć dość ciepłe uczucia. A nawet zakochuje się. Heroinista, który sam rzuca narkotyki, działa w sposób przemyślany i planowy, któremu nie zadrży ręka i który się zakochał - to trochę zahacza o science-fiction, ale dobrze, nie czepiam się. wszak uwielbiam książki Nesbo.
Warto wspomnieć też o innej osobie, tej z drugiej strony barykady - jest to Simon Kefas, policjant, który ściga Sonny'ego, a także uczestniczy w śledztwach dotyczących jego ofiar. Sonny nie jest mu obcy, gdyż jest synem jego przyjaciela, nieżyjącego policjanta Aba. Wraz z trzecim policjantem, Pontiusem, tworzyli grupę przyjaciół zwaną trojką. Do czasu, gdy Simon popadł w uzależnienie od hazardu, a Ab popełnił samobójstwo. Jak się okazuje, prawda wyglądała nieco inaczej i od tego zaczęła się cała historia. Ale o tym już w książce.
I to by było na tyle o Nesbø tym razem. Teraz pora na pomidora... tzn. Edwardsona. Tu jest dużo lepiej, bo bardzo lubię tego autora. Zanim sięgnęłam po pierwszą jego powieść, naczytałam się niepochlebnych recenzji i z dużym oporem brałam się do czytania, a okazało się, że klimat tych książek jest bardzo w moim guście. Tak było i tym razem. A teraz kolejna wklejka recenzji:
Uczta dla wielbicieli Edwardsona i Erika Wintera.
Tym razem Erik wraca do Szwecji po 2 latach pobytu w Hiszpanii, po ciężkiej traumie, jaką przeżył. I znów zajmuje się "najgorszą sprawą" w swojej karierze. Tym razem chodzi o zabójstwo kobiety i dwojga jej dzieci. Z nieznanych przyczyn morderca oszczędził trzecie, leżące w łóżeczku niemowlę, a nawet zadbał o to, żeby miało co jeść i pić, zanim ktoś odnajdzie zwłoki matki i rodzeństwa.
Tropy rozgałęziają się, różne osoby wydają się być powiązane ze sprawą, podejrzane, potem jednak niewinne. Człowiek, który kupił od kobiety szczeniaka, mąż pracujący w innym mieście, sąsiad, roznosiciel gazet i jego pracujący na czarno zastępca. W końcu były kolega z pracy, a nawet ojciec. Jeden z mężczyzn jest podobny do Erika Wintera. Sam Erik też w końcu ucierpi, wpadając wprost w ręce szaleńca. Ale to też jeszcze nie koniec. Oczywiście samego zakończenia nie zdradzę.
Jest też jeden ważny wątek poza śledztwem - matka Erika, Siv, zapada na ciężką chorobę i umiera w Marbelli, podobnie jak kilka lat wcześniej ojciec. Sam Erik cierpi na szumy uszne i nadużywa alkoholu. Ma już 52 lata i zdecydowanie nie jest już najmłodszym komisarzem w kraju, zwłaszcza że na stanowisku zastąpił go Halders.
Na koniec napiszę, że szczerze polecam tę książkę, zwłaszcza tym, którym przypadły do gustu poprzednie części.
Mam nadzieję, że jeśli ktoś trafi na mojego bloga, to poczuje się choć w minimalnym stopniu zachęcony do wypożyczenia, kupienia, przeczytania którejś z tych książek. A ja czekam na następne nowości.

czwartek, 24 kwietnia 2014

Żyję :)

I czytam, choć zaniedbałam i tego bloga, i inne. Jest dobry czas na pisanie, a czasem go nie ma. Mimo to nie zaniedbuję pisania opinii na portalu Lubimy Czytać, no bo lubimy, prawda?
Tak. W związku z zamknięciem mojej ukochanej biblioteki z powodu gruntownego i długotrwałego remontu, jestem zmuszona korzystać z 3 różnych filii, co spowodowało u mnie pewną panikę, bo wypożyczam i czytam chyba więcej niż wcześniej. Przy czym okazało się, że to, co mnie interesuje (czyli Szwedzi, Szwedzi w Szwecji i trochę Norwedzy, w Norwegii), jest dostępne w filii najbardziej oddalonej, do której nie dojeżdża ode mnie żaden autobus. Tak więc wyprawa tam zajmuje mi w sumie 2 godziny, które spędzam w większości idąc, a choć jestem naprawdę wprawionym i lubiącym to chodziarzem, to jednak za każdym razem stanowi to dla mnie pewne wyzwanie. No ale przy okazji spalam pewne z 400-500 kcal, więc są też inne korzyści.
A tam same cuda - cała seria Mankella o Wallanderze leży sobie na półce. A ja się tyle naczekałam na rezerwacje w "bibliotece właściwej". No cóż, Mankell już przeczytany (uwielbiam go), ostatnio wpadła mi w ręce Camilla Ceder - polecam, obydwie części: Śmiertelny chłód i Babilon. Choć doprawdy nie wiem, czemu wydawca mami podobieństwem do Camilii Lackberg - że to samo imię? Książki zupełnie odmienne. Mam nadzieję, że będzie kontynuacja.
Oprócz tego wałkuję serię Nessera o inspektorze Gunnarze Barbarottim - też bardzo smakowite, może nieco lepsze niż te o Van Veeterenie, a przede wszystkim dłuższe, co nie zawsze wychodzi im na dobre. Ale i tak pochłaniam. Czymże byłoby moje życie, gdybym nie odkryła skandynawskiej literatury kryminalnej? Powoli zaczynam się też orientować w geografii Szwecji, choć to nie jest moja mocna strona.
Niestety prywatny kryzys finansowy powoduje, że nie mogę dokupić tego, czego w żadnej bibliotece nie ma, a co chciałabym przeczytać - chodzi np. o książkę Uczeń Hjortha i Rosenfeldta, która stanowi drugą część serii. Do trzeciej mam dostęp, jednak bardzo nie lubię mieszać tomów, bo interesują mnie losy głównych bohaterów, a nie tylko prowadzone przez nich sprawy.
Z innej beczki - przeczytałam ostatnio także zachwalaną książkę Jodi Picoult Bez mojej zgody, moja ocena nie jest jednak specjalnie entuzjastyczna (mimo że książkę czyta się naprawdę dobrze i płynnie). Chyba nie przepadam za tego typu łzawymi historiami, a już na pewno nie tymi prezentowanymi na modłę amerykańską. Aż się prosi, żeby zrobić z tego film, i proszę, jest, z gwiazdorską obsadą (Cameron Diaz, Alec Baldwin). Nie wiem, jak to robią Amerykanie, ale potrafią tworzyć wstrząsające historie, które nie wstrząsają - przynajmniej mnie. Powinnam się zalewać łzami, ale się nie zalewam. Gdyby książka była napisana przez Europejkę, film nakręcony przez Europejczyków, zapewne miałby zupełnie inny wymiar. Może to kwestia zbytniego nastawienia na show, na efekt, a nie na przekazanie czegoś ważnego. Albo nadal jestem uprzedzona. Nie twierdzę, że nie ma dobrych filmów czy książek z USA. Podobały mi się np. Służące - książka, bo filmu nie widziałam. Z filmów - Co gryzie Gilberta Grape'a. Jeden z moich ulubionych filmów w ogóle, z genialną rolą DiCaprio, dużo lepszą niż w Titanicu czy Incepcji. Ale może jestem po prostu niedzisiejsza.
A, byłabym zapomniała w napadzie krytykanctwa - przypadkiem wpadła mi w ręce książka Harlana Cobena (tak, to Amerykanin) Nie mów nikomu, i było to jeśli nie strzał w 10, to przynajmniej w 7 lub 8. Tak więc może wcale nie jest tak źle, a ja się po prostu jeszcze nie dość poznałam na rzeczy.
No to do następnego napisania, które, miejmy nadzieję, nastąpi.

czwartek, 9 stycznia 2014

Małe podsumowanie, aktualności, plany

Zaniedbałam tego bloga (i inne) niestety. Byłam chyba za bardzo zajęta tzw. życiem i... czytaniem. Wiem, że element czytanie zawiera się w zbiorze o nazwie życie, tak sobie tylko żartuję.
W 2013 roku przeczytałam ponad 80 książek i to zapewne jest mój rekord w ostatnich latach. Co prawda system biblioteczny spłatał mi figla i nie pokazuje ostatnich 50 wypożyczonych pozycji, lecz tylko 2, a ja troszeczkę zapomniałam o wpisywaniu tytułów do zeszytu, ale i tak udało się mniej więcej policzyć. Po krótkim okresie przesytu wróciłam do współczesnej szwedzkiej literatury kryminalnej, która mnie raz oszałamia i ożywia, a raz rozczarowuje (to drugie dotyczy m.in. książek Leifa GW Perssona). Mimo to zaczęłam nawet rozważać naukę szwedzkiego, ale chyba nie do końca serio. Choć kto wie?
A propos języków... Od początku roku realizuję średnio ambitny, ale długoterminowy plan "przerabiania" książek, które średnio mnie fascynują, ale są mi do pewnego stopnia potrzebne, i które chciałabym znać. Jest to Język czeski od A do Z - książka, która nie do końca przypadła mi do gustu, ponieważ jest napisana dość niechlujnie, co nawet ja, jako laik widzę, poza tym operuje pojęciami, które nie są w niej wyjaśnione, a niekoniecznie muszą być znane osobie, która nie jest polonistą czy językoznawcą lub też, tak jak ja, skończyła szkołę dawno, dawno temu. Mimo to czegoś na pewno można się z tej pozycji dowiedzieć, a uzupełniać tę wiedzę zamierzam już z innych źródeł.
Druga moja lektura to Polszczyzna na co dzień - tzw. cegła, pełna pojęć, o których czytam po raz pierwszy w życiu, ale nie jest mi z tym jakoś szczególnie źle. Co prawda nie dotarłam jeszcze do głównego celu - poradnika redaktora (co jest mi potrzebne do pracy) - lecz już czuję się jakby lepiej wykształcona (to też taki mały żart). Książka jest dla odmiany napisana z zachowaniem należytej staranności i wiem, że nie muszę się obawiać, że informacje w niej zawarte mijają się z prawdą.
Jak już skończę te dwie książki, przeplatane lżejszą lekturą, to być może zabiorę się za podręczniki do nauki niemieckiego, angielskiego i włoskiego, które również posiadam, lecz na razie kurzą się na półce. Zapewne zacznę od niemieckiego, żeby następnym razem (o ile nastąpi) w Wiedniu nie czuć się jak kompletna niemota (ach ta szkolna nauka języków, nic z niej nie zostało).
A tak poza tym to do końca listopada zamykają moją ukochaną bibliotekę i będę zmuszona do korzystania z gorzej zaopatrzonych filii oraz, oczywiście, zakupów. I co tu robić? :)


piątek, 15 listopada 2013

"Policja" - nowa powieść Jo Nesbø

Żeby się nie powtarzać i nie męczyć pisaniem dwa razy tego samego, ośmielę się zacytować moją własną opinię, zamieszczoną wcześniej na portalu Lubimy Czytać:
"Poczuł fizyczny ucisk kul, które trafiły go w środek piersi. Odrzut lekko uniósł lufę i trzecia kula uderzyła go w głowę. Upadł. Pod nim była ciemność. Zapadał się w nią. Pochłonęła go, otulając chłodzącą, pozbawioną bólu nicością. Nareszcie, pomyślał.I to była ostatnia myśl Harry'ego Hole. Nareszcie był wolny".
To jeden z ostatnich fragmentów powieści "Upiory", która pozostawiła we mnie jedynie minimalną wątpliwość i zarazem nadzieję, że Harry nie zginął i seria będzie kontynuowana. W wywiadzie z lipca 2012 roku Jo Nesbø mówi bowiem, że jeśli Harry umrze, to już na pewno nie ożyje.
Tymczasem nadszedł październik 2013 roku i ze zdziwieniem odkryłam na wystawie księgarni książkę "Policja", po czym weszłam do środka i upewniwszy się, że dotyczy interesującej mnie postaci, dokonałam spontanicznego zakupu. Z trudem dokończywszy poprzednią lekturę zabrałam się do pochłaniania. Początkowo miałam mieszane odczucia. Harry jakoś zbyt lekko się wywinął, Oleg okazał się nie aż tak zły, jak wydawał się w "Upiorach", a najmroczniejszy z mrocznych klimatów tamtej powieści tutaj uległ zdecydowanemu ociepleniu. Ale po kolei. W zamkniętym skrzydle szpitala w Oslo, pod nadzorem policjantów, leży w śpiączce świadek - tak wysoki, że trzeba było dla niego zamówić specjalne łóżko. I mimo że już w prologu autor sugeruje, że Harry żyje i ma się nieźle, to ja daję się zmylić i wciąż nie jestem pewna, czy owym pacjentem jest Harry czy ktoś inny. Także gdy ten człowiek umiera (jak się okazuje, nie jest to śmierć naturalna) i na pogrzebie pojawia się zaledwie kilku zasmuconych śledczych - o kogo mogłoby więc chodzić? Wszystko jednak wyjaśnia się, gdy brak postępu w śledztwie dotyczącym morderstw popełnianych na policjantach każe Katrine Bratt zwrócić się o pomoc do wykładowcy szkoły policyjnej. Tak, wykładowcą okazuje się być Harry. I tak Harry zostaje zatrudniony jako konsultant w tajnej grupie spotykającej się w Kotłowni i zaczyna robić to, co wychodzi mu najlepiej.
Autor wielokrotnie zwodzi i śledczych, i czytelnika, podsuwając fałszywe tropy i sugerując sprawców, którzy jednak okazują się nie być tymi właściwymi, mimo że wszystko składa się w logiczną całość. Chwilami napięcie było tak duże, że wyprzedzałam akcję, przeglądając kilka następnych stron, aby się dowiedzieć, czy dana osoba przeżyła. Niestety tradycji stało się zadość i Nesbø uśmiercił jedną z głównych bohaterek. Są w powieściach i filmach takie osoby, które "powinny" być uratowane, bo tworzą dużą część fabuły i obsady. Ale być może to, iż autor nie podąża za oczekiwaniem czytelnika w tej kwestii, w dużej mierze decyduje o jakości tych książek. Giną ci kochani, potrzebni, a tylko Harry wciąż żyje. Zakończenie sugeruje wyraźnie, że ma też spore szanse, by pojawić się w kolejnej części. Nie wiem, jak długo autor zamierza jeszcze kontynuować tę serię - z pozycji czytelniczki oczywiście chciałabym, aby jak najdłużej, ale zdaję sobie sprawę, że każdy motyw i bohater powieściowy z czasem się w pewnym sensie zużywa, bo ile jeszcze nieszczęść może znieść, ile morderstw wyjaśnić, ile razy prawie umrzeć i prawie zmartwychwstać?

środa, 9 października 2013

"Trzy sekundy" - Anders Roslund, Börge Hellström

Jest to moje pierwsze zetknięcie z tymi autorami, ale już wiem, że nie ostatnie, bo następna książka już czeka na swoją kolej. Trzy sekundy wpadły mi w ręce przypadkiem, podczas poszukiwań czegoś odpowiednio smakowitego, a jednocześnie zajmującego czas oczekiwania na kolejną książkę z serii o Eriku Winterze. I tak, po początkowej męce, która chyba w dużej mierze wynikała z tego, że nie mogłam zrozumieć, kim jest Paula i dlaczego jest nią mężczyzna o imieniu Piet (myślałam, że chodzi o jakieś problemy z tożsamością płciową, ale okazało się, że tajni agenci jako pseudonimy noszą żeńskie imiona, agentki - męskie), ale jak już załapałam i się wciągnęłam, to trudno było się oderwać. Żeby nie produkować po raz drugi tego samego, zacytuję mój wpis z portalu Lubimy Czytać dotyczący tej właśnie książki:
Warto zaznaczyć, że autorzy (co już samo w obie jest niezwykłe, bo jest ich dwóch i raczej nie są spokrewnieni) bardzo starannie przygotowali tekst od strony merytorycznej, konsultując go z wieloma specjalistami. Tak więc mimo tego, że książka opowiada zdarzenia fikcyjne, zawiera też spore ziarno prawdy na temat szwedzkiego (i zapewne nie tylko) więziennictwa.
Co do treści - jest to opowieść o "wtyczce", która ma rozpracować i rozbić od środka mafię narkotykową, próbującą za jego pośrednictwem przejąć handel w więzieniu. Piet Hoffmann, znany też pod pseudonimem Paula, zyskuje nową historię i tożsamość groźnego przestępcy, którym w rzeczywistości nie jest. Ma co prawda na sumieniu kilka przewinień, ale nie są one tak ciężkie, jak sugerują jego akta. Oprócz tego ma ukochaną żonę i dwóch małych synków. Żona nie wie o niczym. Pewnego dnia jednak musi skonfrontować się z faktem, że Piet trafia do więzienia, a ona sama także wkrótce zmuszona będzie do ucieczki, o ile współwięźniowie dowiedzą się, że Paula jest wtyczką. Tak się niestety dzieje, co jest "zasługą" osób, dla których pracuje - tych z najwyższych kręgów władzy. I tu zaczyna się prawdziwy dramat. Trudno opisać wszystko, ponieważ książka zawiera wiele wątków, w które trzeba samodzielnie się zagłębić. Myślę, że warto i polecam.
Zdaje się, że tym razem nie wyszło mi wstrzelenie się w odpowiednią kolejność czytania, ale teraz pora na Dziewczynę, która chciała się zemścić. Oczywiście po Edwardsonie.
Na koniec ze smutkiem muszę wspomnieć o fakcie odejścia Joanny Chmielewskiej, którą odkryłam co prawda późno, lecz z radością i której jestem wdzięczna za miłość do kotów, pyzy z soczewicą i Lesia.

sobota, 14 września 2013

Witam po przerwie

Nie, wcale nie porzuciłam pisania ani tym bardziej czytania - to wciąż wręcz sól mojego istnienia. Tylko nie miałam być może weny, być może nastroju, a być może po prostu za dużo zajęć "komputerowych", podczas gdy pogoda zachęcała do przebywania raczej na zewnątrz, niż przy biurku.
Przez ten czas udało mi się pochłonąć całkiem spora dawkę literatury skandynawskiej (a jakże), w tym mojego ulubionego już poniekąd Edwardsona, piszącego o zawirowaniach zawodowo-osobistych Erika Wintera. Kupiłam też i przeczytałam Anię z Wyspy Księcia Edwarda, przy czym pozwolę sobie tu zacytować własną recenzję z portalu Lubimy Czytać:
Przeczytałam tę książkę z sentymentu odwiecznego do Ani, należy się jej też parę słów komentarza. To właściwie nie powieść, lecz zbiór opowiadań, które zawsze zahaczają w jakiś sposób o rodzinę Blythe'ów, Złoty Brzeg czy wioskę Glen St. Mary. Wszystko to przeplatane jest wieczorkami poezji, podczas których Ania czyta rodzinie wiersze swoje i nieżyjącego już Waltera (Walter zginął podczas I wojny światowej).
O ile wcześniejsze opowieści o Ani niosą ze sobą sporą dawkę optymizmu i wiary w ludzi, tak ta pozycja jest nieco inna. Bardziej mroczna, rozwijająca tematy, o których autorka nie odważyła się wcześniej pisać wprost (np. cudzołóstwo, nienawiść, zemsta, niechciane ciąże, nieślubne i niekochane dzieci). Książka jest opatrzona posłowiem, które wyjaśnia po trosze stan ducha Lucy Maud Montgomery podczas jej pisania, a może w ogóle klimat, w jakim żyła, a nie było to najwyraźniej życie szczęśliwe. Pojawia się też przypuszczenie, że koniec jej życia nastąpił wskutek celowego przedawkowania leków. Depresyjne motywy znajdujemy przecież nie tylko w książce kończącej cykl o Ani, ale także w Emilkach czy Błękitnym Zamku. Jeśli bowiem komuś wydaje się, że L. M. Montgomery pisała takie sobie wesołe opowiastki o pruderyjnych dziewczętach, to znaczy, że nieszczególnie się w tę twórczość wgłębił.
Wracając do Ani z Wyspy Księcia Edwarda - autorka nie uśmierca już żadnego z głównych bohaterów, nawet starej Zuzanny Baker, lecz dowiadujemy się, że Ania rzeczywiście została babcią - jej wnukami są m.in. Walter i Gilbert.
Minus za tłumaczenie - jestem przywiązana do starej wersji, więc imiona typu "Josie" Pye czy "Kuba" Blythe wywoływały u mnie konsternację, gdyż nie mogłam się od razu zorientować, o kim mowa.
Na fali powrotu sentymentu do książek tej pisarki wypożyczyłam Jankę z Latarniowego Wzgórza i właśnie jestem w połowie - podoba mi się, zawiera pogodę typową dla L.M. Montgomery, nie stroniąc jednak od ciemnych i bolesnych stron życia. Ja wiem, że być może nie jest to literatura dla dorosłych, ale mimo to chcę ją poznać. Nie wiem, jak to się stało, że dotąd nie wpadła mi w ręce.
Pozdrawiam zabłąkanych czytelników, zwłaszcza że rzadko tu ktokolwiek zagląda.