niedziela, 30 grudnia 2012

Czar starych bibliotek

Lubisz biblioteki? Ja uwielbiam. Choć dziś już nie są takie jak kiedyś. Oczywiście, to wygodne - komputerowe katalogi, komputerowa rezerwacja, mailowe powiadomienia, coraz ładniejsze wydania itp. Mimo wszystko pamiętam to ukłucie zawodu czy też smutku, gdy w zeszłym roku chciałam coś sprawdzić w papierowym katalogu mojej biblioteki i po prostu go nie zastałam. A wydawał mi się jakiś taki czytelniejszy, podobnie jak papierowa gazeta w porównaniu z portalem internetowym. No cóż, to tak zwany postęp. Całe szczęście, że książki jeszcze są. Na razie nie zdradzam ich na rzecz czytnika ebooków, choć tak w 100% nie wykluczam, że kiedyś tam, za wiele miesięcy, coś takiego też nabędę. Ale czytanie ebooków z czytnika wydaje mi się podobne do połykania fast foodów, szybko złapane, szybko połknięte, może nie doczytane, może tylko przejrzane, bo nie było ciekawe, może wersja elektroniczna, jeśli nie całkiem legalna, była niechlujna czy nie dość czytelna (bo i takie widywałam). Z pewnością jest to dobra opcja np. na podróż - jeden czytnik z wieloma plikami zamiast walizki książek (jeśli ktoś jest typem biernego urlopowicza, tzn. leży i czyta, zamiast biegać i pływać).
Wracając do bibliotek - pamiętam te z mojego dzieciństwa - półki pełne książek w szarych papierowych okładkach, kryjących w sobie nieznaną zawartość. Coś tajemniczego, cudownego, pobudzającego wyobraźnie podczas krążenia pomiędzy półkami. Dziś, w świecie tak mocno atakującym tą całą multimedialnością, kolorem, blaskiem, dźwiękiem, ten szaro-papierowy obraz może wydawać się zupełnie nieatrakcyjny. A mimo wszystko mnie pozostał sentyment. Na studiach trafiłam już do innych bibliotek - często z katalogami komputerowymi i koniecznością zamawiania pozycji z wyprzedzeniem, wypełniania druczków bez zaglądania do środka książki... brrr. Pamiętam też, jak zawędrowałam do Wypożyczalni Głównej w Bibliotece Wojewódzkiej na ulicy Rajskiej w Krakowie. Po latach posuchy to było wreszcie to! Można wejść, pochodzić, pooglądać, zajrzeć między kartki... I takie miłe panie bibliotekarki, w przeciwieństwie do niektórych uczelnianych czy tych z bibliotek specjalistycznych (oczywiście nie wkładam wszystkich do jednego worka; generalnie jestem wielbicielką bibliotekarzy, z tym że jedyne "fatalne egzemplarze" spotykałam właśnie w miejscach wymienionych powyżej).
No to sobie powspominałam. A na koniec jeszcze ciekawostko-pytanie: jak to jest, że w bibliotekach można spotkać prawie same kobiety? Czyżby mężczyźni tak mało czytali, czy też repertuar nie ten?

czwartek, 27 grudnia 2012

Jo Nesbø raz jeszcze

I obiecuję w najbliższym czasie odejść od tego tematu. Skończyłam dziś Upiory, jestem nieco... zasmucona? Lecz również zaciekawiona ewentualną kontynuacją. Chciałabym mimo wszystko happy endu, lecz ta seria powieści raczej nie obfituje w dobre zakończenia... Nie wiem, jak to wygląda u innych, ale ja jakoś przywiązuje się do bohaterów książek i jeśli dana publikacja mi się podoba, wciąga mnie, trudno mi się z nią rozstać. A nawet przeczytać inne powieści danego autora. Tak więc jeśli Harry Hole już się nie pojawi, będę tęsknić (tak troszeczkę, bo w końcu to fikcyjny bohater).
Poniżej znajdziesz wywiad z Jo Nesbø, który opowiada o tym, jak tworzy swoje powieści i jak przygotowywał się do pisania Upiorów. Film jest opatrzony w polskie napisy.

http://jonesbo.pl/aktualnosci/jo-nesb-oslash-przedstawia-swoja-najnowsza-powiesc-upiory-z-cyklu-o-harrym-hole.html

sobota, 22 grudnia 2012

Harry Hole - bohater czy antybohater?

Harry Hole to główny bohater serii książek Jo Nesbø. No właśnie - bohater czy antybohater? Prawdę mówiąc zdziwiło mnie to określenie w stosunku do niego, gdyż o ile jest osobą nieco... wykolejoną życiowo, to jako policjantowi chyba trudno mu cokolwiek w tym (książkowym) kontekście zarzucić. Wg mnie jest zdecydowanie prawy (tu powinna być ikonka obrazująca uśmieszek, lecz staram się unikać tego typu znaków graficznych na blogu - w każdym razie zaznaczam, że uśmieszek był). W każdym razie na pewno nie jest osobą działającą planowo wbrew prawu czy ogólnie pojętej moralności. Ludzkich uczuć też mu nie brak, natomiast jego główną bolączką są demony we własnym wnętrzu, z którymi się zmaga. Utrata bliskich osób - matki, partnerów z pracy, ojca, rozstanie z Rakel odcisnęły w nim głębokie piętno. Mniemam, że jest wiele kobiet (zapewne z gatunku tych, które lubią "drani"), które chętnie zaopiekowałyby się takim biednym, skrzywdzonym Harrym. No cóż, z nim to po prostu nie wychodzi. Po części dlatego, że "jego serce należy do innej", po części - bo chyba nie jest zdolny do trwałego zaangażowania. Choć być może go nie doceniam. Ale książki o Harrym to bynajmniej nie romanse, to "rasowe" kryminały, potwornie wprost wciągające. Nie rozumiem co prawda reklam sugerujących, że Nesbø strącił z tronu Larssona, lecz jego książki to wg mnie arcydzieła gatunku (chociaż Millenium też nic nie brakuje). Dramatyczne pogonie - mniej lub bardziej fizyczne, bo czasem rzecz opiera się głównie na dedukcji - za sprawcą danej zbrodni wzbudzają emocje, których próżno szukać np. u Camilli Läckberg (którą i tak polubiłam i polecam, jest znacznie mniej mroczna niż Nesbø czy Larsson). Budowanie napięcia to coś, co zawsze mnie zadziwia w książkach i szczerze podziwiam tę umiejętność u pisarzy, bo wydaje mi się czymś, co wykracza poza mrówczą pracę, a wynika bezpośrednio z talentu pisarskiego (a tego bardzo zazdroszczę).
Podczas czytania, chcąc nie chcąc, poznajemy także Oslo, które bynajmniej nie jest metropolią, z pewnością nie zachwyca urodą porównywalną do innych europejskich stolic, lecz i o nim wielu mieszkańców mogłoby zapewne zaśpiewać (gdyby potrafili) słowami Niemena:
Mam, tak samo jak ty,
Miasto moje a w nim:
Najpiękniejszy mój świat
Najpiękniejsze dni.



poniedziałek, 17 grudnia 2012

Powolne smakowanie - "Upiory" Jo Nesbø

Jak już chyba wspominałam, Upiory dostałam na urodziny, które były w listopadzie. Mam już za sobą całą serię książek tego autora i na tyle się w niej rozsmakowałam, że... żal mi czytać tę ostatnią. Zaczynałam raz - nie mając nic innego do czytania. Początek mało pociągający, opis procedur przemycania narkotyków na pokładach samolotów... Przerwałam, postanawiając zostawić sobie resztę na święta (nie cierpię świąt, najchętniej spędzę je z książką, winem i ciasteczkami).
"Upiory" Jo Nesbo w księgarni Selkar
Następnie zrobiłam sobie przerwę, ponieważ wypożyczyłam 3 książki, o których wspominałam w poprzednim poście, pochłonęłam momentalnie i znów padło na Upiory. Zaczęło się robić ciekawie, bo w Oslo po trzech latach pojawił się Harry Hole... I na tym na razie poprzestałam, ponieważ wypożyczyłam Kocie worki, Krętkę Bladą, Fabrykę bezkresnych snów i Dogonić tęczę. Teraz już na pewno nie grozi mi powrót do Upiorów przed świętami, ale jakoś postaram się pokonać ten problem :)

czwartek, 13 grudnia 2012

Książki na grudzień

Tak jakoś całkiem przypadkiem wybrałam podczas ostatniego polowania w bibliotece (po części z powodu braku zarezerwowanego Niemieckiego bękarta) książki o tematyce świątecznej. No cóż, jakąś szczególną fanką atmosfery bożonarodzeniowej nie jestem, lubię jedynie choinkę i... jedzenie. To drugie na swoją zgubę.
I też przypadkiem wpadły mi w ręce dwie pozycje wspomnianej Fannie Flagg - Święta z kardynałem i Boże Narodzenie w Lost River. A oprócz tego klasyka - Dom na placu Waszyngtona Henry'ego Jamesa. Na razie pochłaniam tę ostatnią, z umiarkowanym smakiem, ponieważ historia jest nieco banalna i dość typowa dla tamtej epoki (rzecz dzieje się w XIX wieku w Nowym Jorku) - majętna panna, która zakochała się w łowcy posagów... Jak się skończy ta historia dowiem się niebawem, gdyż jestem dopiero w połowie. A teraz zmykam do łóżka poczytać w towarzystwie herbatki jabłkowej z korzennymi przyprawami.

Sprostowanie: dwie książki F. Flagg okazały się być jedną i tą samą, tylko o innym tytule i w innym tłumaczeniu. Coś takiego zdarzyło mi się po raz pierwszy. W każdym razie treść okazała się oczywiście ciepła i optymistyczna. 


wtorek, 11 grudnia 2012

Robert Górski "Jak zostałem premierem"

"Jak zostałem premierem" w księgarni Selkar
 Z zasady nie czytam książek innych niż powieści (ewentualnie książki kucharskie czy hobbystyczne - o szydełkowaniu itp.), lecz po tę musiałam sięgnąć. W pewnym sensie bowiem z Robertem Górskim wiąże się spory kawałek mojego życia, oczywiście nie w sensie dosłownym. Zacznę może od tego, że jest to mój ulubiony aktor kabaretowy (nie, nie podlizuję się, stwierdzam fakt), którego po raz pierwszy zobaczyłam gdzieś przed laty w skeczach Kabaretu Moralnego Niepokoju, oczywiście w towarzystwie Mikołaja Cieślaka, Kasi Pakosińskiej, Rafała Zbiecia i Przemka Borkowskiego. Potem przyszedł Tygodnik Moralnego Niepokoju emitowany cyklicznie w TVP2. To była taka kabaretowa uczta, do której się zasiada z wielkim apetytem. W tzw. międzyczasie 3 razy udało mi się obejrzeć KMN na żywo, i mimo że część skeczy znałam, nie stały się przez to mniej śmieszne. Gdybym w ogóle miała wymienić ulubione skecze, to byłoby ich wiele, oj wiele, chociażby Wizyta księdza, Biblioteka, Jak wyrywać lachony i tak jeszcze długo, długo mogę linkować i pisać.
Z czasem Robert Górski przestał być dla mnie tylko postacią z KMN, a stał się kabaretową indywidualnością, którą można było zobaczyć nie tylko w rozmaitych "kabaretonach" i "nocach kabaretowych", ale choćby w znakomitym serialu Spadkobiercy, gdzie zagrał przede wszystkim George'a Owensa, syna Jonathana Owensa (w tej roli Artur Andrus), genialnego biznesmena-amatora i mistrza ciętej riposty. W każdym razie na R.G. zawsze można liczyć, gdy akcja się nie klei ;).
Ponieważ moje umiejętności pisarskie są znikome, nie ośmielam się nawet marzyć o oddaniu złożoności jego osobowości, a nawet o realistycznym wyrażeniu zachwytu/podziwu (cholera, zabrakło mi synonimów i to w takiej chwili), ale to się nawet nieźle składa, ponieważ Robert Górski przemówił sam, a zrobił to w książce Jak zostałem premierem.
Tytuł nawiązuje do zdjętego właśnie z ekranu Kabaretowego klubu Dwójki i słynnych już (może nie dla każdego, ale i do premiera owa sława dotarła) posiedzeń rządu. Ale książka nie jest o tym. A przynajmniej nie tylko. Czyta się szybko, za szybko może, jest zabawna, lekka, poważna miejscami. Dowiadujemy się, jak to się stało, że Robert Górski nie został geologiem, skąd się wziął kot ze skeczu Dentystyczna akcja promocyjna, jak się mieszka na Bródnie i Pradze, jak powstał KMN, jak się żyje w trasie, jak wygląda codzienne życie kabaretowego "celebryty" (cudzysłów zamierzony, bo R.G. wydaje się raczej chłopakiem z sąsiedztwa, niż celebrytą, który jak wiadomo jest znany z tego, że jest znany), a wszystko to podane w taki sposób, że człowiek siedzi i czyta przez cały czas uśmiechnięty. I, oczywiście, zadowolony.
Słowem - polecam, zwłaszcza fanom. Nie fanom również, zwłaszcza jeśli dystans do życia, Polski i Polaków nie jest im obcy.
Zapewne nikogo nie rozbawiłam tym wpisem, ale to już trudno, pozostawiam to lepszym :)

środa, 5 grudnia 2012

Ania z Zielonego Wzgórza

No cóż, robi się coraz bardziej słodko i sentymentalnie, bo jak nie Fannie Flagg, to Lucy Maud Montgomery... Ale nie mogłabym o niej nie wspomnieć, i to nie tylko pisząc o Ani z Zielonego Wzgórza, lecz o jej twórczości w ogóle. Anię pokochałam dawno temu, gdy nie była jeszcze (o zgrozo!) lekturą szkolną ani nie znałam mocno zmodyfikowanych ekranizacji jej historii. Jest to jedna z książek, które od czasu do czasu po prostu muszę przeczytać (zazwyczaj sięgam po część I, ale bywa, że idę dalej, zresztą wszystkie znam doskonale i nic mnie w nich nie zaskoczy). Historia Ani jest prosta: będąca sierotą dziewczynka trafia przez szczęśliwą pomyłkę na wychowanie do Maryli i Mateusza Cuthbertów, mieszkających na Zielonym Wzgórzu w miejscowości Avonlea, na kanadyjskiej Wyspie Księcia Edwarda. Zaniedbana, pozbawiona miłości Ania lgnie do ludzi mogących jej ofiarować choć trochę uczucia, jednocześnie będąc bardzo podatną na zranienia, niesamowicie wrażliwą istotką... Maryla, która początkowo skupia się jedynie na właściwym, odpowiednio surowym (wiktoriańskim - rzecz dzieje się za panowania królowej Wiktorii) wychowaniu, z czasem wbrew sobie przywiązuje się do dziewczynki, lecz zanim tak się stanie, swoje serce ofiaruje Ani jej brat - Mateusz. Cichy, skromny, dobry człowiek, którego śmierć pod koniec książki dosłownie ściska mnie za każdym razem za serce.
Książka nie jest dla każdego, zdaję sobie z tego doskonale sprawę. Zapewne nie zainteresuje nastoletnich chłopców, którzy "muszą" ją czytać w ramach lektur szkolnych (czego zapewne nie robią, bo dziś już chyba mało kto czyta lektury), być może nie zainteresuje też większości dziewczynek, do których prawdopodobnie jest adresowana. Zapewne trudno dziś identyfikować się komukolwiek z rudowłosą Anią, której straszne przewinienia mogłyby wywołać chyba jedynie uśmiech na twarzy rodzica czy nauczyciela. No cóż, inne czasy, inne obyczaje. Mimo to książka (i cała seria) nastraja zdecydowanie pozytywnie, ma coś, co jest dla mnie szczególnie istotne - klimat, który zostaje gdzieś w kąciku serca czy umysłu. Dlatego zawsze będę do Ani - marchewki - wracać.

wtorek, 4 grudnia 2012

Ciepłe książki na zimny grudzień - Fannie Flagg

Fannie Flagg to autorka znana w Polsce głównie dzięki książce Smażone zielone pomidory, która w 1991 roku doczekała się znakomitej ekranizacji. Jednak nie o tej książce chcę dzisiaj wspomnieć, choć ją również polecam, jeśli ktoś jeszcze nie czytał.
Zdarza się, że poszukujemy lektury, która podniesie nas na duchu, doda wiary w siebie i w resztę świata, po prostu ociepli atmosferę. Książki Fannie Flagg czynią to doskonale, a teraz chciałabym krótko wspomnieć o dwóch z nich.
Pierwsza to Wciąż o tobie śnię - wzruszająca opowieść o byłej, starzejącej się już Miss Alabamy, która stwierdza, iż jej życie straciło jakikolwiek sens i postanawia się z niego "wymiksować", czyli mówiąc krótko - popełnić samobójstwo. Maggie, bo tak jej na imię, od lat pracuje w agencji nieruchomości o nazwie Red Mountain Realty, założonej przez kobietę niezwykłą - fizycznie karlicę, lecz duchowo wyrastającą zdecydowanie ponad przeciętną Hazel Whisenknott. Czytając o Hazel żałuje się (a przynajmniej ja tak mam), że się jej nie poznało i nie miało okazji wchłonąć choć odrobiny jej życiowego optymizmu i energii. Firma chyli się ku upadkowi, Hazel umarła, ale ani Maggie, ani jej współpracownice nie mają pojęcia, że wciąż z zaświatów wręcz, opiekuje się nimi.
Dziwnym trafem samobójcze plany Maggie ciągle nie mogą się zrealizować, bo wciąż pojawiają się nowe sprawy do załatwienia. Nie pamięta ona, że szczęście nie jest czymś, co do nas przychodzi samo, a mimo to ciągle na nas czeka, choćby w postaci czterolistnych koniczynek i szczęśliwych jednocentówek, których tak uparcie i wytrwale wypatrywała Hazel. Jak kończy się ta opowieść? Dowie się każdy, kto ją przeczyta :)

A druga książka? To Nie mogę się doczekać... kiedy wreszcie pójdę do nieba. 
Akcja rozgrywa się po części na amerykańskiej prowincji, a po części w... niebie :) Tyle że wygląda ono całkiem inaczej, niż można sobie wyobrazić, i inaczej, niż sobie je wyobrażała bohaterka. Do złudzenia przypomina bowiem świat z audycji sąsiadki Dorothy.
Ale po kolei. W miasteczku Elmwood Springs mieszka pewna starsza pani, która pewnego dnia spada z drabiny i umiera. Przyczyną upadku są szerszenie, które zaatakowały wprost z figowego drzewa. Elner Shimfissle, bo tak się nazywa, trafia do nieba, a całe miasteczko szybko obiega informacja o jej śmierci. Trafia nawet do lokalnego radia. Przygotowania do pogrzebu idą pełną parą, a znerwicowana już wcześniej siostrzenica Norma sama omal nie zasila grona nieboszczyków. Czytając dalej dowiadujemy się, jak duży i pozytywny wpływ miała Elner na życie wielu mieszkańców miasteczka i zaczynamy im zazdrościć, jeśli sami nie mamy podobnej babci lub cioci... Oczywiście na tym nie koniec, ale kto chciałby znać zakończenie książki przed jej przeczytaniem? Ja na pewno nie, więc tutaj go nie zdradzę.

Książki Fannie Flagg nie stanowią zapewne arcydzieł literatury, ale pozwalają się wewnętrznie ogrzać, bo po prostu tchną życiowym optymizmem i ciepłem. Być może poruszane w nich dość poważne i nieraz ponure tematy są nieco spłycone, ale czyż dramatów nie mamy dość na co dzień? Wystarczy włączyć wiadomości. A książki poczytać już na odtrutkę...

niedziela, 2 grudnia 2012

Kot być musi

Na przygnębiających rozważaniach najlepiej wyszedł kot, który skorzystał z pierwszego wstrząsu Krystyny i spenetrował porzucone przy drzwiach reklamówki. Wśród owoców, warzyw, puszek z pasztetem, maszynopisu do korekty i innych produktów niejadalnych znalazł tatara, przewidzianego na befsztyki, śmietankę do truskawek i żółty ser. Tatara zjadł w trzech czwartych, śmietankę wylizał w całości, żółtego sera spożył zaledwie trochę, ale i tak o mało nie pękł. Po stwierdzeniu braków w zakupach nie skarcono go nawet, ponieważ rozsądnie znikł z horyzontu, kładąc się spać w jakimś niedostępnym zakamarku.

Joanna Chmielewska Depozyt, Warszawa 2006

Dość szybko zauważyłam, że kotów u Chmielewskiej nie brakuje. I to nie tylko w książkach, o czym świadczy jej własna opowieść, znaleziona przeze mnie w Kiosku na portalu onet.pl: Joanna Chmielewska o kotach

A to mój własny towarzysz, który zawsze leży w nogach łóżka, gdy czytam:


sobota, 1 grudnia 2012

Chmielewska po raz pierwszy

Nie jest to co prawda moja ulubiona autorka, ale zacznę od niej, ponieważ akurat oddaję się lekturze powieści Depozyt.
Joanna Chmielewska zadebiutowała już prawie pół wieku temu książką pod tytułem Klin, a od 1970 roku, jak podaje m. in. Wikipedia, zajmuje się już wyłącznie twórczością literacką, oczywiście jeśli chodzi o działalność zawodową, bo o życiu prywatnym autorki nie wiem prawie nic. A może tylko tak mi się zdaje, gdyż wieść niesie, że w jej książkach można znaleźć dość dokładne odwzorowanie prawdziwych postaci, przedmiotów, a może i wydarzeń. Bohaterką główną bywa często nie kto inny, jak... Joanna Chmielewska.
W każdym razie książki czyta się szybko i przyjemnie, o ile oczywiście komuś odpowiada ten rodzaj literatury - niezbyt krwawe kryminały, często z historią miłosną w tle, okraszone opisem polskiej rzeczywistości - zarówno tej z epoki PRL-u, jak i dzisiejszej. Jednak najważniejsza zaletą jest dla mnie fakt, że podczas czytania zdarza mi się głośno śmiać, co sprawia, że jest to lektura idealna dla mnie na zimowe, przygnębiające wieczory.
Nie pamiętam już, jak to się dokładnie stało, że sięgnęłam po Chmielewską (na pierwszy ogień poszły Harpie i tak mi się spodobały, że żałowałam, iż muszę się rozstać z bohaterkami), natomiast wiem, czemu wcześniej tego nie zrobiłam - po pierwsze, niespecjalnie przepadam za polskimi autorami (może za dużo polskości mam na co dzień albo z  innej przyczyny), a po drugie, pierwszy raz zachwyty nad jej twórczością usłyszałam od niezbyt lubianej koleżanki ze studiów. Oto siła (negatywnej) rekomendacji.
W każdym razie teraz nadrabiam zaległości, być może też dzięki temu, że nastąpiła dla mnie pewna czytelnicza posucha, gdy miałam wrażenie, że już wszystko, co mnie mogło zainteresować i co jest w mojej bibliotece, przeczytałam. Dzięki Chmielewskiej mam zapewnioną rozrywkę na parę miesięcy, bo to bardzo płodna autorka. W tzw. międzyczasie przewinie się Camilla Läckberg i moja aktualna fascynacja - Jo Nesbø (ponieważ w prezencie urodzinowym dostałam najnowsze Upiory). Ale o nich jeszcze będzie w następnych wpisach.

piątek, 30 listopada 2012

Blog o książkach i nie tylko

Dzień dobry!

Witam Cię czytelniku na moim blogu, o ile tutaj przypadkiem zabłądziłeś lub trafiłeś zupełnie świadomie. Tak czy siak - czuj się powitany.
Zakładam, że podobnie jak ja, lubisz czytać. Ba, wręcz może kochasz. To dobrze, bo o czytaniu tutaj będzie. To coś, co pasjonuje mnie od dziecka (choć w liceum czytałam głównie podręczniki) i bez czego aktualnie nie wyobrażam sobie życia. Wielokrotnie zetknęłam się z pytaniem o rzecz, którą robiłabym nawet wtedy, gdybym musiała za nią płacić (mimo że nie jest ona niezbędna do życia). I w końcu doszłam do wniosku, że czytanie na pewno jest jedną z takich rzeczy.
Mimo to nie spodziewaj się tutaj zwalających z nóg recenzji super ambitnych książek autorów wyniesionych na piedestał przez krytyków literackich. Nie należę bowiem do czytelniczej elity, jestem całkiem zwyczajną osobą, która czyta to co lubi, a nie to, co ją męczy. Mimo to czasem sięgam po lekturę, która mnie cieszy nieco mniej, za to ma za zadanie "poszerzyć horyzonty" (zazwyczaj jest to coś z szeroko rozumianej klasyki). Nie zawsze udaje mi się ją dokończyć - poległam np. przy Zamku Franza Kafki (jeśli to Twoja ulubiona książka to z góry przepraszam, że nie podzielam zachwytu).
To tyle na początek. Mam nadzieję, że moje pisanie Cię nie znudziło, a być może od czasu do czasu uda mi się podsunąć Ci jakąś ciekawą lekturę.