czwartek, 24 stycznia 2013

"Dogonić tęczę" Fannie Flagg

Właśnie skończyłam kolejną pozycję tej autorki, taką bardziej... przekrojową? Powieść toczy się bowiem od lat 40. do 90. XX wieku w Ameryce, konkretnie w Elmwood Springs, Missouri. Oprócz zwyczajnej-niezwyczajnej historii rodziny Smithów, w tym wspomnianej już tutaj Sąsiadki Dorothy, która przez wiele lat codziennie prowadziła swój półgodzinny program radiowy, znajdziemy tam interesujący obraz zmieniającej się szybko Ameryki. Autorka nie stroni ani od tematu wojen, ani od polityki, ani od kwestii zmian obyczajowych, jakie zaszły na przestrzeni tych pięćdziesięciu lat. Nie da się w skrócie streścić tej ponad 650-stronicowej książki, ale myślę, że warto do niej zajrzeć choćby ze względu na ten opis zachodzących przemian społecznych. Jednak, o ile książka jest ciekawa, po raz kolejny nasunęła mi się refleksja, że nie chciałabym żyć w Ameryce. Nie do końca wiem, z czego to wynika (nigdy tam nie byłam), być może najprostszym powodem jest fakt, że nie lubię zmian i za mocno wrosłam w tutejszą kulturę, ale widzę też parę innych przyczyn. Dajmy na to konieczność posiadania samochodu - trudno mi sobie wyobrazić Amerykanina bez tego pojazdu. Nawet nastolatki dojeżdżają do szkoły własnymi autami. A tak się składa, że za samochodami nie przepadam i jako kierowcy siebie nie widzę. Inna rzecz - Ameryka to kolebka fast foodów, królestwo kukurydzy i soi modyfikowanej genetycznie i kukurydzianego syropu. Trzecia sprawa - wojny. No cóż, muszę się przyznać, że amerykańska tendencja do bycia "ochroniarzem świata" mnie nie zachwyca, a argumenty o konieczności interwencji nie przekonują. I mimo że sama nie jestem matką, nie mogę pojąć, jak matki żołnierzy poległych w Iraku czy Afganistanie mogą być dumne z tego, że ich synowie zginęli za kraj. Moja wyobraźnia tego nie ogarnia: czyż każda matka nie wolałaby mieć żyjącego dziecka? Zwłaszcza gdy walka "za ojczyznę" nie jest koniecznością, lecz wyborem? Chyba musiałabym być Amerykanką, żeby to zrozumieć, ale raczej nie chcę nią być.
Inna sprawa, związana z literaturą, filmem itp. - jakaś taka płytkość, a może tylko odmienność. Nastawienie na efekt, na wrażenie czytelnika czy widza, a nie na zgłębienie tematu? Koncentracja na zysku z produkcji? Nie wiem, z czego to wynika. Zapewne nie dotyczy to każdej formy sztuki, ale jednak dostrzegam subtelną, trudną do określenia różnicę pomiędzy tym, co wywodzi się z USA a tym, co europejskie. Muszę chyba zgłębić ten temat, bo za mało o nim wiem, żeby się kompetentnie wypowiadać.
Oczywiście moja ocena nie jest jakąś globalną opinią o ludziach zamieszkujących USA, ponieważ jak dotąd poznałam jedynie kilku skądinąd bardzo sympatycznych mormonów i to dość dawno temu (przy okazji dodam, że nie należy się ich obawiać, ponieważ nigdzie nie wciągają, jedynie proponują, za to chętnie uczą angielskiego - przy czym chodzi mi o LDS, a nie FLDS - po więcej informacji odsyłam do świetnej książki Tadeusza Niwińskiego Bóg Einsteina).
I tak odeszłam od tematu przewodniego, jakim była powieść-rzeka Dogonić tęczę. Dodam tylko, że na koniec smutno mi było bardzo, że wszystko się kończy, przemija, niszczeje, może nawet parę łez ukradkiem uroniłam. Chociaż czasem warto sobie o tym przypomnieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli chcesz, wpisz się - zapraszam serdecznie.